REKLAMA

Rower to zabawka dla bogatych. Po 10 dniach w Afryce nie mam żadnej wątpliwości

Tysiące samochodów, setki tysięcy motocykli – to wszystko widziałem przez 10 dni w Angoli. Zobaczyłem też jeden rower i zero rowerzystów w miastach.

Rower to zabawka dla bogatych. Po 10 dniach w Afryce nie mam żadnej wątpliwości
REKLAMA

Momentem największego zaskoczenia w Angoli było dla mnie ujrzenie czwórki kolarzy na stosownych rowerach mknących przez przełęcz Serra da Leba w okolicach Lubango. Wszyscy czterej byli biali. W Luandzie raz widziałem mężczyznę niosącego rower, nawet na nim nie jechał. I to już wszystko w temacie rowerów w Angoli. Wygląda na to, że rower to po prostu zabawka bogatych ludzi – a im jest uważany za bardziej „praktyczny”, tym większa jest odklejka. 

REKLAMA
Typowe afrykańskie pobocze, weź tym jedź na rowerze

Dlaczego Angolczycy nie jeżdżą na rowerach?

Przecież transport publiczny kuleje, samochodu nie ma prawie nikt, cały rok jest ciepło – powinna to być dosłownie druga Holandia, kraj wręcz wymarzony do tego, aby wszyscy przesiedli się na rowery. Jest to nasza, biała perspektywa, która dla Afrykańczyka jest kompletnie niezrozumiała. 

Po pierwsze: rower kosztuje. Jak ktoś jest biedny, to go ledwo stać na jedzenie, rower jest poza jego zasięgiem. Jeśli jesteś biedny, wszystko co kupujesz musi mieć swój sens, na przykład pozwoli ci pozyskać lepszą pracę i więcej pieniędzy. Lepiej więc zbierać dalej i w końcu kupić motocykl, bo motocyklem będziesz wozić ludzi na mototaxi i zarabiać forsę. Rower się do tego nie nadaje. 

Po drugie: w ruchu drogowym nikt cię nie zauważy, będziesz najwolniejszy i najbardziej narażony na śmierć. Natężenie ruchu w Angoli (i pewnie w większości miejsc w Afryce) jest takie, że rowerzysta pchałby się w sam środek piekła. Nie ma przecież dróg rowerowych, już i z chodnikami jest problem, więc jechałbyś ze wszystkimi - z typem w rozwalonej ciężarówce, który w ogóle nie patrzy bo wszyscy uciekają, z setkami motocyklistów pędzącymi z każdej strony i bogaczami w Land Cruiserach, nieprzyzwyczajonymi do obecności rowerzystów. 

Ten gość w ciężarówce cię nie zauważy.

Po trzecie: większość osób pracuje fizycznie. Jeśli cały dzień siedzisz w biurze, to pewnie z przyjemnością rano i po południu dojedziesz sobie te parę kilometrów rowerem po gładziutkiej drodze rowerowej z Naaldwijk do Delft w Holandii. Ale w Angoli ten sam cały dzień rozładowujesz kostkę brukową z ciężarówki ręcznie, bo przecież nie ma wózka widłowego – i jeszcze masz potem pedałować do domu? To już lepiej poczekać na busik albo wziąć mototaxi. 

Po czwarte: jest cały czas pod górę, a drogi są piaszczyste. Spróbujcie jeździć na rowerze w tych warunkach – nawierzchnia drogi to nie tylko najczęściej piach, ale i tzw. tarka powstająca z powodu ruchu ciężkich ciężarówek. Jeśli już pojawia się asfalt, regularnie ma ogromne wyrwy, których nie pokonasz rowerem, musiałbyś go przenosić. Byłaby to najgłupsza rzecz na świecie: mieć dość drogą rzecz, która nie zarabia, i którą jeszcze trzeba nosić z miejsca na miejsce. W umyśle Afrykańczyka taka idea nie ma szans nawet zakiełkować.

Zamiast roweru - tani motocykl Baldex, Keweseki lub Apollo

Zadziwiającym trafem rowery zyskują popularność tam, gdzie ludzie są dość równomiernie zamożni

Holandia, Dania, trochę Wielka Brytania i Niemcy, odrobinę Japonia, a ostatnio Paryż – tam jeździ się na rowerach. To, co łączy te kraje to wysoki poziom zamożności i rozwoju infrastruktury, a przy tym brak przepastnych nierówności społecznych. Dopiero wtedy można myśleć o jakimś „przejściu na rowery”, bez tego sama koncepcja jazdy rowerem to dziwny pomysł białych ludzi, odpowiednik sławnego wyrażenia „niech jedzą ciasto”. Dlatego wszelkie aktywistyczne ruchy, które chcą żeby ludzie wybrali rowery zamiast samochodów, w rzeczywistości mówią „musicie być bogaci a nie biedni”. I tu mają w pełni rację – każdy wolałby być bogaty, mieszkać w ładnym domu ze świetną infrastrukturą naokoło i nie musieć nigdzie jeździć samochodem, bo wszystko miałby w zasięgu paru minut jazdy na swoim karbonowym rowerze z elektrycznym wspomaganiem. 

Taksówka osobowa z 3-drzwiowej Corolli weźmie 7 osób.

Królem odklejki jest polski pisarz Filip Springer, który przekonuje do rowerów cargo

Rower cargo jest na szczycie aktywistycznej piramidy jeśli chodzi o głupie pojazdy. Nawet przy moim całkiem niezłym poziomie życia jest to pojazd z gatunku „pomysł z innej planety”. Kosztuje tyle, co bardzo dobry samochód – na elektryczny rower cargo wydam 20 tys. zł. Tyle pozwoliłoby mi kupić auto, które przewiezie całą moją rodzinę i jeszcze bagaże. Rower cargo jest bezużyteczny jeśli mieszkasz w bloku, bo nie ma gdzie go trzymać. Nie zniesiesz go do rowerowni ani nie zawieziesz windą do domu na balkon. Nie zostawisz go na zewnątrz, bo zniknie za parę tygodni. Musisz mieć dom z garażem. W warunkach miejskich często jest za duży, żeby gdzieś go postawić, nawet przy stojaku. Pomijam już sytuację konieczności przeniesienia takiego roweru, np. przez kładkę nad torami kolejowymi – mała szansa. Pod krawężnik też nie podjedzie, bo nie da się podrzucić przedniego koła. A mimo to pan Filip twierdzi, że to alternatywa dla samochodu. W takiej samej mierze jak ciasto jest alternatywą dla chleba, kiedy nie masz chleba. 

REKLAMA
Rowerem w tym ruchu? Nie, dziękuję.

Zatem po prostu przestańcie być biedni. 

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA