REKLAMA

2,5-milionowa metropolia i stolica państwa bez sygnalizacji świetlnej. Trafiłem w środek drogowego szaleństwa

Wskutek skomplikowanego ciągu wydarzeń trafiłem do Luandy, stolicy Angoli. Nic nie jest w stanie przygotować Europejczyka na ten drogowy szok. Nic. 

2,5-milionowa metropolia i stolica państwa bez sygnalizacji świetlnej. Trafiłem w środek drogowego szaleństwa
REKLAMA

Ruszasz spod lotniska w Luandzie i przez pierwsze kilkaset metrów wydaje ci się, że jest względnie normalnie. Owszem, tłoczno, ale wszyscy jakoś jadą. Ruch jest dość szalony i składa się z kilku rodzajów pojazdów, o których napiszę później. Po raz pierwszy umarłem ze strachu jakieś czterdzieści sekund później. Dotarliśmy bowiem do przejścia dla pieszych, na które z obu stron napierali przechodnie, próbując przebić się przez gęsty ruch samochodowy. W pewnym momencie tuż przed nami okienko z pieszych wchodzących z obu kierunków zaczęło się zamykać, a kierowca przyspieszył. Wszyscy lekko się odsunęli i przejechaliśmy. 

REKLAMA
Europejczyk by się zatrzymał. Angolczyk przejeżdża.

Witajcie w Angoli, kraju całkiem bezpiecznym i cywilizowanym jak na Afrykę

A konkretnie w jego stolicy - Luandzie, mieście mającym oficjalnie ok. 2,5 miliona mieszkańców, a nieoficjalnie w ramach metropolii - nawet 8 milionów. I ci wszyscy ludzie muszą się jakoś przemieszczać w mieście, w którym nie ma metra, kolejki naziemnej, tramwajów, linii autobusowych jest pięć na krzyż, a niemal za całość transportu publicznego odpowiadają biało-niebieskie busiki, wiozące nawet piętnaście osób naraz. Czy wspomniałem, że siatka ulic w Luandzie nie należy do najbardziej rozbudowanych? Nie, ale zapewne mogliście się tego spodziewać. Dlatego pierwszym, co zobaczycie w Luandzie będzie niekończący się gigakorek.

I wtedy wpadają aktywiści i krzyczą, że jest za dużo samochodów

Oczywiście jak zwykle się ośmieszają, bo stopień zmotoryzowania obywateli Angoli wynosi około 50 samochodów na 1000 mieszkańców. Czyli tylko co 20. mieszkaniec posiada własne auto. To tylko odrobinę więcej niż na Kubie. A mimo to wszystko stoi w nieustającym korku, ponieważ korki generuje zła infrastruktura, a dopiero na drugim miejscu są to same samochody. Największe korki na świecie są w Bangladeszu, gdzie prywatnego auta nie ma prawie nikt. Wrócę jednak do Angoli. 

Transport publiczny.

Kiedy byłem dzieckiem, a wokół mnie w najlepsze trwał PRL, przechodzenie przez przejście dla pieszych było zupełną loterią. Prawie nikt się nie zatrzymywał, do normy należało omijanie samochodów przepuszczających pieszych (o ile już do przepuszczania doszło). Ogólnie należało niesamowicie uważać i absolutnie nie liczyć na dobrą wolę kierowcy. Zajęło nam wiele lat, żeby dojść do miejsca, w którym jesteśmy dziś i możemy pochwalić się tak ogromnym spadkiem ofiar na przejściach dla pieszych. A ponoć w latach 50. czy 60., przed moim urodzeniem, było w Polsce jeszcze gorzej. To tak właśnie jest w Angoli. Jeśli już przepuszczamy pieszego, musimy być gotowi na to, że albo ktoś na nas najedzie z tyłu, albo objedzie nas z wściekłością i przejedzie między pieszymi. A jeśli piesi dotrą bezpiecznie na drugą stronę ulicy, to zapewne podziękują nam machając ręką, że znów udało im się przeżyć. Jest to tak szokujące odwrócenie ról w stosunku do tego, co mamy dziś w Europie, że nie da się do tego przyzwyczaić w jeden dzień.

Blacharka do poprawek.

W Luandzie nie znalazłem ani jednej sygnalizacji świetlnej, która by działała

W centrum wiszą jakieś sygnalizatory, ale nie są włączone. No i słusznie, tylko konfundowałyby lokalnych kierowców, którzy doskonale wiedzą, kiedy można jechać, a kiedy nie. Żadne światło nie jest im do niczego potrzebne. Owszem, trafiają się ronda, ale w większości Luanda składa się ze skrzyżowań, które kierują się zasadą „jedzie ten, który da radę”. Należy po prostu jechać, zachowując umiarkowany poziom przepychania się. W normalnym ruchu natomiast standardem jest wyprzedzanie tego, kto jedzie przed nami, no bo skoro jest przed nami, to jeśli go wyprzedzimy, to będziemy szybciej na miejscu. Nie ma również pasów na jezdni, lub są, ale tak jakby ich nie było, bo jedzie tyle aut, ile mieści się na danej ulicy obok siebie. 

NIE WYŁAZIĆ

Najbardziej zafascynowało mnie jednak nastawienie do znaku STOP, a tych jest akurat pełno. Znak STOP oznacza: możesz jechać, tylko uważaj. Jeśli przejeżdżamy drogą z pierwszeństwem, jest duża szansa że spod znaku STOP wyjedzie na nas kierowca samochodu lub motocykla. My go wtedy nie wpuszczamy, mijając go na grubość gazety codziennej „Novo Jornal". 

To tak ma się dymić, jak dymi znaczy pracuje

Zasadniczo występują dwa gesty porozumienia między kierowcami. Pierwszy to podziękowawcze machnięcie ręką, które następuje zanim wymusimy na kimś pierwszeństwo. Wtedy on, jako podziękowany, nie wjedzie w nas. Drugi – to krótkotrwałe użycie klaksonu, które służy głównie do pogonienia kogoś, kto niepotrzebnie pozwala na sobie wymuszać pierwszeństwo, lub wręcz przeciwnie, wymusza je niedostatecznie skutecznie. Jest to komunikat typu „ej, gościu, inni też by chcieli przejechać”. I to tyle, nie ma raczej znanej z Polski czy ościennych krajów agresji, ganiania się i trzymania klaksonu przez 30 sekund. 

PERFEKCYJNE AUTO MIEJSKIE

Czy ten ruch drogowy w ogóle da się znieść na dłuższą metę?

Na dłuższą metę to mam wrażenie, że tak jest nawet łatwiej, ponieważ nie trzeba nieustająco interesować się, co zrobią piesi na chodniku. Poza tym nie ma sytuacji typu „przyspieszę, bo zrobiło się żółte” – wszyscy jadą bardzo wolno, w ruchu pełznącym. Każde skrzyżowanie to okazja na interakcję społeczną, każdy korek oznacza natychmiastowe pojawienie się sprzedawców, którzy chodzą między autami i oferują co popadnie. Jedyne, na co naprawdę trzeba uważać, to ekstremalnie niespodziewane progi zwalniające w postaci wyokrąglonych kostek brukowych wbitych w asfalt jedna koło drugiej. Nawet terenówką słabo się je przejeżdża, a samochodem osobowym nie próbowałem jeździć. Oczywiście znajdują się one w zupełnie losowych miejscach i nie są nijak oznakowane. 

REKLAMA
Rzadki moment bez korka.

To był pierwszy z mojej serii wpisów o motoryzacji, transporcie i drogach w Angoli. Wkrótce następne.  

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA