REKLAMA

Złomnik wyznaje skrajnie antysamochodziarskie poglądy. Szok, niedowierzanie, polemika

Wczoraj na fanpejdżu Złomnik należącym do red. prow. rozpętała się burza fekaliów. Wszystko przez to, że Tymon postanowił przyznać się do szeregu poglądów, które dla samochodziarzy są kontrowersyjne. Ja od bezsensownego oburzania się wolę polemikę.

Złomnik wygłasza antysamochodowe poglądy. Polemika
REKLAMA
REKLAMA

Cała sytuacja zaczęła się od Motoblendera, w którym red. prow. wyraził opinię, że auta powinny mieć kaganiec do 150 km/h. Po jego stronie stanął, ku powszechnemu zaskoczeniu, Łukasz Zboralski z BRD24. Wobec tego red. prow. na swoim fanpejdżu opublikował komentarz. Pokazał w nim, że jego poglądy wcale nie są tak odległe od tych prezentowanych przez tzw. aktywistów. Przy okazji pokazał, że wyzywanie go od autkowych aktywistów to walenie kulą w płot. I to z taką siłą, że ta kula się odbija i wali autora inwektyw w twarz. Komentarz do felietonu z BRD24 wyglądał tak (wybaczcie, że w formie zrzutu ekranu, nie umiem wkleić linku tak, by treść posta była widoczna):

złomnik polemika

Te twierdzenia wywołały prawdziwy kał sztorm wśród fanów Złomnika. Niektórzy dopiero teraz odkryli, że hasło stop hybrid, go V8 było żartem, a nie deklaracją programową. Część poczuła się osobiście urażona i postanowiła odlubić fanpejdż. Nikt nie będzie po nich płakał. Inni uznali, że cały post to tylko sarkazm. To też zabawny tok myślenia. Jeśli twórca, którego lubię, wyraża poglądy sprzeczne z moimi, to na pewno tylko żartuje. Oba opisane wyżej podejścia są bez sensu. Po pierwsze red. prow. od lat jest orędownikiem małych aut i przeciwnikiem bezsensownej konsumpcji coraz większych i mocniejszych potworów. Nic się pod tym względem nie zmieniło. A śledząc publikowane przez Tymona treści łatwo sprawdzić, że powyższe postulaty to nie sarkazm, tylko prawdziwe poglądy autora. Co najwyżej są podane w lekko podkręconej, brutalnej formie.

Złomnik - polemika.

Podobno kwestionowanie zdania szefa jest ryzykowne. Nie wiem, ktoś tak mi mówił, ale na Autoblogu to głupie prawidło nie obowiązuje. Dlatego teraz po kolei wejdę w polemikę z kontrowersyjnymi twierdzeniami red. prow. Są ewidentnie podyktowane nie tylko bezpieczeństwem, ale przede wszystkim opóźnianiem nadchodzącej katastrofy klimatycznej. To jest ten punkt, w którym moje zdanie naprawdę się różni.

Zacznijmy od tego, że ja nie mam ochoty stać w forpoczcie walki o ratowanie klimatu. Francuzi w 1939 r. mieli takie ładne hasło: „po co umierać za Gdańsk?". Polska tak czy siak upadła zanim armia francuska była w stanie zaatakować Niemców. Francuzi przynajmniej kupili sobie swoim podejściem ponad pół roku spokoju. Parafrazując „po co oddawać wolność za klimat"? Wiem, brzmi oburzająco. Ale nawet jeśli cała Europa teraz, w tym momencie porzuci samochody spalinowe i przejdzie na elektryki, to co najwyżej lekko spowolni katastrofę. Stany Zjednoczone i Chiny raczej nie zrezygnują ze swoich pozycji na światowych rynkach by ratować klimat. Chyba że naprawdę zaczną im umierać pracownicy, a głodni ludzie zaatakują główne siedziby przedsiębiorstw.

Dlatego ja już się pogodziłem z tym, że katastrofa klimatyczna jest nieunikniona. Staram się nie dokładać do niej swojej cegiełki - nie jeżdżę autem tam gdzie nie ma takiej potrzeby. Używam pojazdów i części aż do kresu ich możliwości, dzięki temu nie generuję zapotrzebowania na bezsensowne produkowanie nowych rzeczy i marnowanie zasobów Ziemi. Z drugiej strony nie mam ochoty oddawać swojej wolności i poziomu życia w imię przegranej walki. Chcę jeszcze ten ostatni okres przed katastrofą przeżyć w miarę normalnie, jak Francuzi od września 1939 r. do maja 1940 r. A potem trudno, przyjdzie katastrofa i depopulacja, może umrę, może przeżyję, może wszyscy umrzemy. Wyjdzie w praniu.

Podbijanie cen paliwa to średni pomysł.

Zacznijmy od największego absurdu, czyli benzyny za co najmniej 8 zł. Ceny ropy raczej nie wskazują na to, by wkrótce naturalnie dało się osiągnąć taką kwotę. Czyli trzeba dowalić więcej akcyzy, którą będzie można potem zmarnować na premie dla pracowników rządowych firm. Tylko pozostaje jeden problem. Co z olejem napędowym? Jeśli on też stanie się paskudnie drogi, to ceny wszystkiego radykalnie podskoczą. Tak długo jak transport oparty jest na pojazdach z silnikami wysokoprężnymi liczby na półkach sklepowych są bezpośrednio skorelowane z cenami oleju napędowego. Nikt nie będzie dopłacał do sprzedaży swoich produktów. Chleb po 10 zł przestanie być żartem. Pomińmy już resztę konsekwencji gospodarczych, nie jestem ekonomistą, wiem tylko że będą złe.

To może niech olej napędowy zachowa starą cenę, a tylko benzyna będzie droga? Genialny plan. Wtedy to dopiero byśmy zobaczyli co to jest smog generowany przez samochody gdyby wszyscy przesiedli się na diesle. Trzeba by było zakazać jednostek wysokoprężnych w autach osobowych. Co pewnie w końcu się stanie. Ale to nadal byłoby za mało. Co z autami z drugiej ręki? Przecież ludzie remontowaliby ostatnie dozwolone diesle w nieskończoność, byle nie płacić 8 zł za litr paliwa. Generalnie im więcej skomplikowanych zakazów, tym więcej problemów i okazji do cwaniactwa.

Więcej opłat i podatków.

Akcyza na auta i płacenie za parkowanie to są akurat te dwie kwestie, w których mniej więcej zgadzam się z red. prow. Czy wszystkie miejsca parkingowe powinny być płatne? Tak i nie. Jeśli dzięki temu będzie ich więcej, powstaną lepsze parkingi typu Park&Ride - to proszę bardzo. Zwłaszcza że P&R np. już teraz są płatne - macie je w cenie biletu komunikacji miejskiej. Za parkingi prywatne już i tak trzeba płacić, czy to ochroniarzowi, czy w postaci rachunku ze sklepu, do którego należą. Osiedlowe niech zostaną przekazane w zarząd spółdzielniom, które ustalą kto i ile ma płacić. A za miejsca publiczne w miastach niech płaci każdy, pod warunkiem że w zamian zawsze będzie gdzie stanąć i powstaną obiecywane od dawna parkingi podziemne w krytycznych punktach. Lepiej zapłacić te kilka czy kilkanaście złotych niż krążyć pół godziny w poszukiwaniu miejsca.

Akcyza uzależniona od mocy, a nie pojemności również wcale nie jest złym pomysłem. Niekoniecznie tak by ceny wyglądały jak na przykładzie, ale to dobry postulat. Akcyza zależna od pojemności silnika to jakiś straszny relikt pozbawiony sensu. Takie wspomnienie czasów, gdy pojemność była równoznaczna z mocą i spalaniem. Tymczasem dwulitrowe współczesne silniki przewyższają znacząco możliwości wielu V8 sprzed ćwierć wieku, a uturbione 1.2 potrafi spalić w trasie tyle co stare wolnossące 2.3. Przy czym „spalić" znaczy wygenerować daną ilość CO2. Niewiele w tym pomogą systemy oczyszczania spalin. Dlaczego więc akcyza za auto z silnikiem 2.3 o podobnym spalaniu i mocy co 1.2 ma być wyższa?

Ograniczenie rynku nowych aut do elektryków, i to drogich!

Trudno mi się zgodzić z tym postulatem. Nie to żebym miał zamiar płakać po obecnie produkowanych silnikach spalinowych. I tak już trudno dostrzec w nich prawdziwe innowacje, może poza Koenigseggiem. Po silnikach z technologią Freevalve akurat bym płakał. Reszta to raczej modernizowanie i ulepszanie dwudziesto- czy trzydziestoletnich konstrukcji. Po prostu ten postulat ma jedną podstawową, wewnętrzną wadę. Jeśli ograniczymy nowe auta tylko do elektrycznych, ale one będą paskudnie drogie, to przejście na bezemisyjną jazdę potrwa bardzo, bardzo długo. Z drugiej strony zapewne powstrzyma ludzi przed złomowaniem sprawnych samochodów i marnotrawieniem surowców.

Tutaj wchodzimy w strefę ciągnącej się od dawna debaty co jest lepsze. Wielkie przestawienie transportu osobistego na napęd elektryczny, czy jak najdłuższe korzystanie z już istniejących pojazdów spalinowych. Na koniec i tak przywali w nas ocieplenie klimatu, niezależnie czy wygenerujemy CO2 rurami wydechowymi gratów, czy kominami fabryk produkujących elektryki. Nie widzę więc żadnego sensu w odgórnym, systemowym podbijaniu cen aut. Jedyne co tym osiągniemy to zwolnienia w firmach produkujących auta, słabszą gospodarkę i niższy poziom życia. A ograniczenie sprzedaży nowych aut tylko do elektrycznych to nowy, dodatkowy problem w postaci ograniczonych zasobów surowców do ich produkcji.

Prędkość, ach prędkość.

Z postulatami dotyczącymi ograniczania prędkości mam chyba największy problem. W sensie sam ze sobą. Na pewno nie widzę żadnego powodu by obniżać dopuszczalną prędkość na autostradach w Polsce do 120 km/h. Co to zmieni? Spadnie emisja CO2? Już mówiłem, nie będę umierać za Gdańsk. Natomiast z jednej strony kocham niemieckie autobahny za możliwość jazdy z dowolną prędkością na pewnych odcinkach kiedy jest pusto. Popularny argument, że i tak nigdy nie da się tam nagniatać to bzdura. Wiele razy miałem okazję, po prostu nie w godzinach największego natężenia ruchu. Z drugiej strony ani trochę nie rusza mnie to, że nowe, zwyczajne wozy mają mieć prędkość ograniczoną do 150 czy 180 km/h.

Pod warunkiem, że ów ogranicznik w konkretnych warunkach będzie można wyłączyć - np. wjeżdżając na autobahn czy tor. Problem w tym, że szybko rozkwitłby nowy rodzaj usług warsztatowych - zdejmowanie ograniczników. Gdyby ustawić na sztywno 150 km/h - działoby się to samo. Kto do tej pory jeździł zgodnie z przepisami robiłby to nadal, kto nagniatał dwie paki po pasie awaryjnym - zdjąłby ogranicznik i wrócił do starego procederu. Także kaganiec ograniczający prędkość aut w teorii brzmi dobrze, w praktyce dopilnowanie funkcjonowania takich systemów wymagałoby ogromnych nakładów na kontrolę obywateli. Wobec tego pomysł z ogranicznikami prędkości można podsumować słowami Mariusza Pudzianowskiego:

Wielki brat patrzy.

Skoro o kontroli obywateli mowa, to punkt o autach, które same doniosą o przekroczeniu prędkości lekko mnie oburzył. Oczywiście zgadzam się, że przekraczanie dozwolonej prędkości o więcej niż 50 km/h to skrajna nieodpowiedzialność. Problem w tym, że prywatny samochód szpiegujący na rzecz państwa to kolejny krok w stronę oddania prywatności w imię bezpieczeństwa. Może mały, ale kolejny. Akceptowanie czegoś takiego to część niebezpiecznego toku myślenia.

Niech państwo kontroluje jak szybko jeżdżę, w imię wspólnego bezpieczeństwa. Kamery spięte z SI rozpoznającą obywateli? Proszę bardzo. Niech państwo elektronicznie monitoruje stan zdrowia obywateli, może wielu uda się wcześniej pomóc! Brzmi dobrze, ale tylko jeśli zakładamy dobrą wolę władzy. Te wszystkie narzędzia inwigilacji mogą służyć bezpieczeństwu, ale mogą też szybko zmienić się w broń w ręku kogoś pragnącego władzy absolutnej. O, jedzie za szybko, spieszy się. Pewnie jest wywrotowcem. Poszedł do X, potem do Y, ich też zamknąć. Wiem, to jakieś ponure wizje. Ale wolę nie być inwigilowany i trochę mniej bezpieczny, ale nie żyć kiedyś w rzeczywistości takiej jak opisana.

Bezrefleksyjna konsumpcja jest złym zjawiskiem.

To by było na tyle jeśli chodzi o polemikę. Z puentą komentarza ze Złomnika zgadzam się w całej rozciągłości. Faktycznie, kupujemy za dużo zbyt wielkich, niepotrzebnych do niczego aut. Zresztą nie tylko aut. Zakup zbędnych dóbr jest niezwykle kuszący, przyjemność posiadania to narkotyk. Niestety, nie wierzę w odgórną likwidację tego zjawiska. Jeśli ludzie nie kupią aut, to zamiast tego pójdą po setki innych śmieci. Trzeba by wprowadzić centralne planowanie i reglamentację towarów by ograniczyć ten proceder. Ale to już było i nie działało.

REKLAMA

Rozwiązanie red. prow. w mojej opinii byłyby dogłębnie nieskuteczne, o ile przeprowadzane odgórnie. Jedyna szansa na faktycznie powstrzymanie bezmyślnej konsumpcji to edukacja, edukacja i jeszcze raz edukacja. Szkoda tylko, że też obecnie kuleje, a MEN udostepnia materiały zachwalające ocieplenie klimatu jako pozytywne zjawisko.

Jesteśmy zgubieni.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA