Kierowcy stoją i kisną pod szlabanem, a pociąg nie jedzie. Co na to przepisy?
Kierowcy w Poznaniu (ale nie tylko tam) często stoją wiele minut pod szlabanem, zanim w ogóle przejedzie jakiś pociąg. Później szlaban się nie otwiera, bo już 10 następnych minut później nadjeżdża kolejny. W ten sposób można stracić dobre 20-25 minut – ale jak tę kwestię regulują przepisy?
Trafiłem na interesujący post na Facebooku. Dotyczy czasu oczekiwania pod szlabanem przy ulicy Bałtyckiej w Poznaniu. Szlaban zamknął się na 11 minut przed nadjeżdżającym pociągiem, a po jego przejeździe pozostawał zamknięty przez kolejnych 9 minut aż do następnego pociągu. Wskutek tego powstał olbrzymi korek i okolica została sparaliżowana.
Nie wiem ile wynosi prędkość szlakowa na tym odcinku, ale gdyby było to nawet 60 km/h, to zamknięcie przejazdu na 11 minut przed pociągiem oznacza, że pociąg znajduje się jedenaście kilometrów od przejazdu. Na odcinku tych 11 km sporo może się zdarzyć, więc powstaje pytanie: czy dyżurny ruchu na pewno musiał tak zrobić? Sięgnąłem do przepisów w tej sprawie, a konkretnie do rozporządzenia Ministra Infrastruktury I Rozwoju z dnia 20 października 2015 r. w sprawie warunków technicznych, jakim powinny odpowiadać skrzyżowania linii kolejowych oraz bocznic kolejowych z drogami i ich usytuowanie. Czyli w skrócie: rozporządzenia o przejazdach kolejowych. Mamy tam artykuł 58:
- Rogatki na przejeździe kolejowo-drogowym lub przejściu powinny być zamknięte na czas od 120 s przed nadjechaniem czoła pociągu do czasu zjechania pociągu z przejazdu kolejowo-drogowego lub przejścia.
Od 120 sekund, czyli najpóźniej na dwie minuty przed nadjechaniem pociągu
Nie ma górnego limitu. Sprawa jest o tyle ciekawa, że zdenerwowana długotrwałym czekaniem pod zamkniętym przejazdem swoją interpelację w tej sprawie wystosowała posłanka Joanna Schmidt z Nowoczesnej (poprzednia kadencja Sejmu). Na interpelację odpowiedział Kazimierz Smoliński z Ministerstwa Infrastruktury, który wyjaśnił, że czas od zamknięcia szlabanu do nadjechania pociągu to 120 sekund, albo 60 sekund, jeśli jest spełniony jeden z czterech warunków technicznych:
- przejazd ma urządzenie sygnalizujące pracownikowi przejazd pociągu przez punkt oddziaływania
- przejazd ma system komunikacji z innymi posterunkami
- przejazd wyposażono w pomocniczy system powiadamiania pracownika obsługującego przejazd kolejowo-drogowy
- samoczynną sygnalizację świetlną i tarcze ostrzegawcze przejazdowe
Ale to nic nie zmienia w kwestii maksymalnego czasu od zamknięcia do nadjechania pociągu.
Zacząłem więc szukać, dlaczego niektórzy dyżurni zamykają szlabany tak absurdalnie wcześnie
Trafiłem na wątek na stronie Rynek Kolejowy, gdzie jeden z komentatorów opisuje konieczność dużo wcześniejszego zamykania rogatek. Nie wiem czy dobrze rozumiem ten komentarz, bo to jest po kolejowemu:
Tymczasem dla przejazdów kategorii A bez ToP nastawianych z odległości, zamyka się rogatki przed podaniem semafora na "wolna droga" na posterunku ograniczającym szlak na którym posadowiony jest przejazd. To absurdalne rozwiązanie powoduje, że taki przejazd zamknięty jest czasami i kilkadziesiąt minut (vide przejazd w km.13 linii Kielce- Fosowskie).
ToP to tarcze ostrzegawcze przejazdowe, takie zespoły oświetlenia dla maszynistów informujące ich o sprawności działania sygnalizacji na następnym przejeździe. Jeśli dobrze rozumiem ten komentarz, to sytuacja wygląda tak, że:
- zanim pociąg ruszy (poda się semafor „wolna droga”), to trzeba już zamknąć następny przejazd
- nieważne ile jest do tego przejazdu
- chyba że przejazd kategorii A ma tarczę ostrzegawczą przejazdową, wtedy nie trzeba
Jeśli faktycznie tak jest, to nic dziwnego, że niektóre rogatki są zamknięte przez długie minuty. Odległości między przejazdami mogą być bardzo duże, więc faktycznie podróż od jednego do drugiego przejazdu może zająć 11 minut, albo i więcej. W tej sytuacji nawet 9-minutowa przerwa między pociągami zdaje się być zgodna z przepisami – tyle że nie ze zdrowym rozsądkiem. Przepisy są niesłychanie skomplikowane, i zapewne dyżurni wolą dmuchać na zimne, jeśli mają choć cień wątpliwości co do oznakowania i kategorii danego przejazdu.
A kierowcy stoją jak kołki
Albo przejeżdżają, łamiąc absurdalnie postawione oznakowanie. Jakiś czas temu w Świnoujściu postawiono znak „rogatka uszkodzona”, który nie pozwala wjechać za niego bez obecności pracownika kierującego ruchem. Problem w tym, że pracownik pilnował go tylko za dnia, w nocy nie było nikogo, więc przejazd teoretycznie był przez cały czas „zamknięty”. Gdyby chcieć zgodnie z przepisami czekać na pojawienie się osoby obsługującej, można byłoby pobić rekord kiśnięcia pod przejazdem. W tej sytuacji te nędzne 15-20 minut to jest właściwie nic.
zdjęcie główne: pvdv63 Pixabay.com