Rząd sprawdzi, ile kilometrów przejeżdżasz rocznie. Odkryli Europę w konserwie
Amerykanie odkrywają Europę w konserwie i chcą wprowadzić stanowe przepisy, monitorujące roczny przebieg pojazdu. Powstała teoria, że zbieranie tych danych ma służyć karaniu kierowców w razie przekroczenia pewnego limitu. Czy to prawda?

Zbieranie danych o przebiegach pojazdów to w Europie rzecz najzupełniej normalna. Każde badanie techniczne czy nawet kontrola drogowa kończy się sczytaniem przebiegu i co więcej, ten przebieg jest jawny w rządowym systemie Historia Pojazdu. Dla Amerykanów pomysł wprowadzenia takiego rozwiązania zaowocował natychmiastowym powstaniem teorii, w której rząd stanowy nałoży limit na kierowców i jeśli przejedziesz więcej niż X mil, to zapłacisz karny podatek.
I w ogóle jest to „wojna z kierowcami”
Na początek trzeba podkreślić, że plany wprowadzenia ustawy stanowej zobowiązującej do zbierania danych o przebiegu są jeszcze w bardzo wczesnej fazie i na razie pojawiają się w trzech stanach: Massachussetts, Colorado i Minnesota. Są to niektóre ze stanów, które obiecały osiągnięcie zeroemisyjności do roku 2050. Pomysłodawczyni ustawy, 82-letnia Cynthia Stone-Creem z Partii Demokratycznej w Bostonie, twierdzi że w żadnym wypadku nie chodzi o ograniczanie nikomu wolności i nie ma intencji rozwinięcia tego pomysłu o „prywatne kredyty emisyjne”. Chodzi wyłącznie o sprawdzenie ile ludzie jeżdżą, żeby móc ich skuteczniej zachęcać do przechodzenia na zeroemisyjne formy transportu. W tym momencie nasuwa się pytanie, czy w przypadku kierowców jeżdżących autami elektrycznymi też warto zliczać im kilometry?
W Minnesocie planują opłaty o przerażających nazwach
Road User Charges (opłaty za użytkowanie dróg) i Distance-Based Fees (odpowiednik e-tolla, czyli opłata za przejechanie każdej mili). Opinia publiczna jest zszokowana tym pomysłem, dyrektor izby skarbowej dla stanu Massachussetts wyraził oburzenie, że z pewnością chodzi o ograniczenie podstawowego ludzkiego prawa, jakim jest prawo do jeżdżenia samochodem.
Jakoś trudno mi się oburzyć tym pomysłem
Amerykanie są tak monstrualnie uzależnieni od jeżdżenia samochodami, że każdy pomysł, który pozwoli im zmniejszyć to uzależnienie, trzeba przywitać z entuzjazmem. Ogromne dzielnice mieszkaniowe ciągnące się kilometrami bez żadnego sklepu, szkoły czy przychodni, czy też restauracje mające postać pojedynczego budynku otoczonego gigantycznym parkingiem – to wszystko sprawia, że bez samochodu żyć się tam nie da. W tej sytuacji potencjalne „karanie” za jeżdżenie samochodem brzmi trochę dziwnie, bo wypadałoby zacząć od przebudowy tych gigantycznych osiedli podmiejskich w taki sposób, żeby każdy miał w zasięgu marszu lub jazdy rowerem choćby sklep spożywczy. Zresztą tak kiedyś budowano Stany Zjednoczone, dopiero lata 50. ubiegłego wieku rozpoczęły nieopanowany „urban sprawl”.
W Europie rozwiązania zniechęcające do jeżdżenia samochodem są tak oczywiste, że nawet ich nie zauważamy
Za każdy przejechany kilometr płacimy przecież podatki zawarte w cenie paliwa. Im więcej jeździmy, tym więcej odprowadzamy do budżetu. Amerykanie dowiadują się o tym teraz, w roku 2025 i jak w to znanym filmie powiedziano „chłop może w szoku jest”. My, Europejczycy jesteśmy za to niezwykle zdziwieni, że normalne dla nas rozwiązania są za oceanem zupełnie nieznane. Na razie – z pomysłów zdroworozsądkowych – udało się wprowadzić opłatę za wjazd na Manhattan w Nowym Jorku, zamiast absurdalnych pomysłów dzielenia na lepszych i gorszych kierowców. W Manhattanie płacą wszyscy – 9 dolarów do całej strefy południowej, a w samo centrum – 15 dolarów za dzień. Po godzinie 21.00 ta opłata jest zredukowana o 75 proc. Jest jeszcze za wcześnie, żeby stwierdzić, czy to coś pomogło, ale postulowałbym takie samo rozwiązanie dla Krakowa.