Sportowy samochód za 1000 zł. To jest prawdziwa historia
Każdy prawdziwy graciarz chociaż raz kupił samochód za 500 zł, a te z wyższej półki za 1000 zł. Co można było kupić za tyle 15 lat temu? A na ten przykład Chevroleta Camaro.

Przytoczona historia wydarzyła się naprawdę. Żadne zdarzenia ani osoby nie zostały zmyślone. Zbieżność faktów jest całkowicie zamierzona. Był tu smutek, była radość i była także złość. Była krew, były łzy, był alkohol w aluminium. Był również wątek kryminalny i było też smutne zakończenie.
Na osiedlowym parkingu wrastał Chevrolet Camaro trzeciej generacji
Akcja działa się w roku 2010, kiedy ja i moi rówieśnicy byliśmy niedługo po zdaniu matur. Tak się akurat złożyło, że od samego początku otaczali mnie graciarze, chociaż wtedy jeszcze nie miałem takiego stopnia graciarskiej świadomości, jaki mam obecnie.
W tamtym czasie parkingowe wrosty były o wiele powszechniejsze, niż ma to miejsce obecnie. A i wozy dużo ciekawsze. Jednym z nich był Chevrolet Camaro przełomu lat 80. i 90., parkujący na jednym z osiedli, gdzie często bywałem. Auto było już wówczas co najmniej 20-letnie, a trzeba było pamiętać, że te starsze szybciej się starzały. Dwie dychy miały wtedy np. najmłodsze Duże Fiaty, ostatnie Peugeoty 505, Fordy Sierra czy Fiaty Ritmo. Chodzi nawet nie tyle o technologię, co wzornictwo, które wykonało zwrot w zupełnie innym kierunku.
Zostawiliśmy kartkę za wycieraczką i wszystko eskalowało bardzo szybko
Miałem wtedy dobrego kolegę o imieniu Krzysztof, którego bardzo pociągała amerykańska motoryzacja. Dlatego namówiłem go na zostawienie za wycieraczką kartki z numerem kontaktowym do siebie, a później się zobaczy. Przecież i tak na pewno nikt nie oddzwoni, prawda? Prawda?
Oddzwonił. I to chyba jeszcze tego samego dnia. Pointa była taka, że właściciel w sumie może i by sprzedał, z drugiej strony sam nie wie, ale oczywiście możemy się spotkać przy samochodzie i pogadać.

1000 zł i samochód jest Wasz
Na miejscu wszystko przypominało akcję z mema “zamknij się i bierz moje pieniądze”. Kolega nawet jakoś przesadnie samochodu nie oglądał. Zajrzał jedynie do środka, bo bez właściciela nie było to naturalnie możliwe. W końcu padło sakramentalne “dam 1000 zł” - rzucone w sumie bez cienia wiary, że taki numer przejdzie.
Przeszedł. Miałem nawet wrażenie, że właściciel zgodziłby się i na 500 zł, jakby taką kwotą rzucił kolega. Tak, czy inaczej, słowo się rzekło i Krzysztof został szczęśliwym posiadaczem Chevroleta Camaro.
Chevrolet Camaro pochodził z 1991 roku i miał 3,1-litrowym silnik V6
Szczęście szybko zostało przytłumione przez liczne problemy, ale to właśnie dzięki nim historię nawet po 15 latach pamiętam tak dobrze, jakby zdarzyła się w ubiegłym miesiącu.
Pierwszy kłopot: transport. Chevrolet nie jeździł od wielu lat, trzeba było więc użyć przymusu bezpośredniego w postaci linki holowniczej i momentu obrotowego innego samochodu. Drugi kłopot: gdzie to postawić? Akurat mieszkałem wtedy z rodzicami w bloku z garażem podziemnym, więc doraźnie wrzuciliśmy wóz tam, a później się pomyśli, co zrobimy dalej. No właśnie, i trzeci kłopot: co dalej?


Samochód trzeba było uruchomić, a nie było pieniędzy na mechanika
Doraźny parking stał się warsztatem, a my w naszej paczce spotykaliśmy się tam prawie codziennie. Próbowaliśmy uruchomić wóz, ale że nasza wiedza techniczna była wówczas mniej więcej na poziomie wbijania gwoździa prostopadle do ściany, nie szło nam najlepiej.
Początkowo silnik w ogóle nie reagował na kluczyk. Kolega o większym talencie do elektryki zrobił obejście immobilisera, dzięki czemu poczyniliśmy duży krok do przodu. Silnik zaczął się kręcić, ale wciąż nie odpalał. Nie pamiętam już, co dokładnie się wydarzyło, ale pewnego wieczoru podczas kolejnych prób motor zaczął się dławić, po czym nagle strzelił płomieniem z rury i zagadał.
Wóz był w koszmarnym stanie, ale jeździł o własnych siłach
Z dobrych wiadomości, to wszystkie niezbędne do jazdy samochodem mechanizmy były wystarczająco sprawne. Silnik pracował, koła się obracały, wóz skręcał i hamował. Im bardziej się jednak zagłębiać w szczegóły, tym gorzej. Motor albo nie trzymał obrotów, albo trzymał je za wysoko. W pracy zawieszenia słychać było wszystkie części ruchome - te nieruchome też. Przy hamowaniu trzeba było mocno ściskać różaniec. Blacharsko i wizualnie Camaro prezentował się przyzwoicie mniej więcej z odległości drugiej strony ulicy. Z bliska było widać, że jest źle.
Stan faktyczny był wszakże taki, że Krzysztof kupił za 1000 zł jeżdżący samochód, którym przez kilka najbliższych miesięcy jeździł na uczelnię i do pracy. I to nie bezwartościowego wtedy Poloneza, a Chevroleta Camaro. Silnik V6 palił benzynę co prawda galonami, ale są na świecie gorsze rzeczy.

Właściciel zorientował się, że sprzedał samochód za tanio
Jeszcze zanim Chevroleta udało się uruchomić, jego wtedy już były właściciel (chyba wytrzeźwiał) przejrzał na oczy, że 1000 zł to trochę za niska kwota. To, że umowa została podpisana, a samochód zarejestrowany i ubezpieczony, nie miało znaczenia - macie dopłacić i już. Podobno sytuacja stała się dość napięta, ale kiedy doszło do gróźb karalnych, sprawa trafiła na policję i definitywnie ucichła. Aby oddać mrocznego ducha epoki i powagę sytuacji dodam, że cała korespondencja toczyła się na Gadu-Gadu.
Po kilku miesiącach samochód wypluł uszczelkę pod głowicą i trafił na złom
Koniec przygody nastąpił podczas pewnej zawadiacko pokonywanej trasy na uczelnię, kiedy silnik po prostu stanął i więcej nie odpalił. Pamiętam, że ściągnęliśmy wtedy wóz na lince holowniczej do garażu u mnie w bloku. Diagnoza była niestety zabójcza - uszkodzenie uszczelki pod głowicą.
Jako, że samochód był w okropnej kondycji, a potencjalna naprawa przerastała kolegę finansowo, decyzja mogła być jedna.
Zakończenie może i jest smutne, ale wspomnień związanych z całą historią nikt nie odbierze.







































