Pojechaliśmy obejrzeć odnaleziony prototyp Meduzy. Zobaczyliśmy coś więcej - wspólną pasję ojca i syna
Powstały zaledwie 3 sztuki, a do niedawna wydawało się, że przetrwała tylko jedna. Jakimś cudem odnaleziono drugą, z którą mogliśmy spędzić kilka niezapomnianych godzin. Zapraszamy was na wspólne odkrywanie zapomnianego prototypu, jego otoczenia i historii.
Jest 2:50. Nawet nie próbowałem iść spać. Myślę sobie, że to idiotyczne, zachowuję się jak szczeniak przed pierwszą randką. Dziwne, przecież nie chodzi o to, że pewnie będziemy pierwszą redakcją, która zobaczy JĄ na żywo. To tylko frazes, którego używa się by przyciągnąć uwagę czytelników. Skąd więc ta ekscytacja? Nie wiem, po drodze będę miał kilka godzin by się nad tym zastanowić. Teraz kawa, prysznic, szybkie pakowanie, krótkie spojrzenie z balkonu na śpiące Kabaty. Wybija 3:30, pora wychodzić. Tomek już czeka w aucie. Ruszamy do Krakowa.
Na miejscu jesteśmy za wcześnie. Google Maps oszukało nas podczas planowania trasy. Mamy chwilę by zjeść śniadanie i wypić kolejną kawę na stacji benzynowej. Ruszamy pod wskazany adres. O dziwo mieści się tam niepozorna firma PIWI Piotra Winiarskiego, sprzedająca i serwisująca kosiarki, agregaty i wiele innych podobnych urządzeń. Jedynie zabytkowe Volvo zaparkowane w kącie placu zdradza, że to nie jest takie zupełnie zwykłe miejsce. Witają nas Bartosz i Piotr Winiarscy. To dzięki ich uprzejmości zaraz spędzę kilka najbardziej niezwykłych godzin w moim życiu. Po chwili przez bramę budynku wytaczają TO, po co tu przyjechaliśmy. MEDUZĘ. Zmęczoną życiem, ze zdemontowanymi detalami, ale w jednym kawałku.
Trudno nawet opisać uczucie, kiedy auto-widmo, zaginione od lat, tak po prostu zostaje wtoczone na trawnik przed tobą, a sympatyczny właściciel dopytuje czy dobrze ustawił je do zdjęć. Młodszy z panów Winiarskich, Bartosz, wyrywa mnie z patetycznego nastroju inicjując sympatyczną i zupełnie normalną pogawędkę o aucie. Choć nieco skacze po tematach, od razu widzę, że jego wiedza o Meduzie i ogólnie Mikrusach jest niesamowicie duża.
Zaraz, zaraz, ale skąd się tam wzięliście?
23 kwietnia tego roku na facebookowym profilu bloga Był sobie Mikrus pojawiła się niezwykła wiadomość. Miłośnikom polskiego mikrosamochodu udało się odnaleźć drugi egzemplarz legendarnej Meduzy, do tej pory uważany za zaginiony. Szybko napisałem do nowych właścicieli niesamowitego okazu i po wymianie kilku wiadomości udało się - ustaliliśmy termin. Pozostało już tylko pojechać do Krakowa by stanąć oko w oko z niesamowicie rzadkim i fascynującym pojazdem.
Dlaczego nie przespałem nocy przed wyjazdem? Trudno mi było powstrzymać dreszczyk emocji. Nie dość, że to jeden z zaledwie 3 prototypów które powstały, to jeszcze egzemplarz, który w zasadzie nie powinien istnieć. Nie został uznany za zniszczony tylko dlatego, że nie znaleziono dowodów jego kasacji. Może to debilne, że nie spałem, bo miałem zobaczyć wrak jakiegoś nieudanego prototypu. Przecież to nawet nie jedyny istniejący egzemplarz! Dla mnie to jednak była okazja by dotknąć legendy i udokumentować reportażem zapomniany epizod z historii polskiej motoryzacji, który powrócił z zaświatów.
Chwileczkę, ja już opowiadam wam historyjki, a być może nie każdy z was w ogóle słyszał o Meduzie. Trzeba by ją przedstawić.
Co to w ogóle ta cała Meduza?
Dawno, dawno temu… dobra, nie aż tak dawno, ale od drugiej połowy 1956 r. WSK przygotowywało swój własny mikrosamochód. Efekty prac zostały zaprezentowane w lipcu 1957 r. w postaci prototypów Mikrusa i Meduzy. Oba bazowały na rozwiązaniach Goggomobila i były konstrukcyjnie bardzo podobne. Różniły się stylistyką oraz kilkoma szczegółami.
Meduza ponoć powstała w taki sposób, że jeden z konstruktorów pracujących przy projekcie dostał 3 gotowe podwozia Mikrusa, prawdopodobnie odrzuty. Zbudował na nich nadwozie według własnej koncepcji.
Ze względu na specyficzną linię i dziwnie umiejscowione światła Meduza nie spotkała się ze zbyt pozytywnym odbiorem. Do produkcji wybrano Mikrusa, wyraźnie zerżniętego z Goggomobila. Problemem Meduzy było to, że jej poszycie wykonano przy użyciu osprzętu do wytwarzania samolotów. Mikrus bardziej nadawał się do planowanej masowej produkcji, ponieważ jego blachy były tłoczone. Tym samym projekt Meduza został zakończony i niestety wraz z nim porzucono także pewne rozwiązania, które przydałyby się w produkcyjnym aucie.
Detale.
Wróćmy do pochmurnego poranka w Krakowie. Oglądam i dotykam Meduzy, Tomek robi zdjęcia. Rozmawiamy jakby nigdy nic. Gdzieś z tyłu głowy kołacze mi się myśl, że ta scena to prawie surrealizm. Ot tak, stoimy sobie przed sklepem z kosiarkami, rozmawiamy i robimy zdjęcia, jakby to był nowy Golf albo Fabia. Tymczasem tam na trawniku znajduje się do niedawna zaginiony prototyp z 1957 r. No po prostu dzień jak co dzień, o 8:00 kawa, o 9:00 Meduza, o 12:00 lunch. Swoją drogą niektóre redakcje obwołują ją najbrzydszym polskim samochodem. To pewnie dlatego, że nie widziały protoplastów Tarpana, takich jak np. Warta.
Pan Bartosz z zapałem i nieukrywaną fascynacją pokazuje nam wszystkie znane mu nietypowe elementy Meduzy. Prototyp różni się od Mikrusa nie tylko wyglądem. Ciekawe detale obejmują np. dodatkowe bezpieczniki, zamontowane na lewo od tych znanych z seryjnie produkowanego auta, czy odmienny zestaw przełączników i cięgien na desce rozdzielczej.
Inaczej rozwiązano też klamki i tylną gródź. W okolicy miejsca, gdzie Mikrus ma bak, znajduje się tajemnicza skrzyneczka z otworami.
Panom Winiarskim nie udało się jeszcze ustalić do czego dokładnie służyła. Być może to miejsce na akumulator. Za to, co ciekawe, bak w Meduzie jest z przodu.
W czasie fotografowania pada też interesujące spostrzeżenie. Obrysówka montowana na słupku B wygląda na element z jakiegoś samolotu. To kolejny element przypominający o nieco lotniczym rodowodzie Meduzy.
Najważniejsza różnica to charakterystyczna stylizowana klapa z przodu, pozwalająca dostać się do bagażnika. Element którego brakowało Mikrusowi - w nim trzeba było pakować rzeczy od środka. Wielu właścicieli mikrosamochodu dorabiało klapy na własną rękę. Przy okazji oglądania tego charakterystycznego elementu Meduzy po raz pierwszy słyszę ciepłą sprzeczkę Bartosza i Piotra, syna i ojca. Chodzi o ozdobne litery montowane na klapie. „A” gdzieś zaginęło, a panowie gorąco dyskutują o tym, czy dopuszczalne jest tymczasowe wykonanie go z plastiku.
Zaginiony prototyp ukryty tuż obok domu.
Chwilę później zaczynamy rozmowę o możliwych sposobach przywrócenia Meduzy do życia. Jest co robić, bo korozja zebrała swoje żniwo, choć co niesamowite, żaden ważny dla konstrukcji element nie wygląda na poważnie uszkodzony. Remont zapewne ułatwi to, że większość zdemontowanych detali nie zaginęła. Wszystkie, włącznie z np nietypowym prototypowym prędkościomierzem, zostały pieczołowicie opisane i przechowane przez poprzedniego właściciela. Ponoć zaczął remontować Meduzę, ale nie wszystko szło tak jak powinno. Unikatową galanterię będziemy mogli obejrzeć za chwilę.
Teraz słuchamy razem z Tomkiem niezwykłej historii odnalezienia zaginionego prototypu. Meduza pojawiła się w życiu panów Winiarskich w momencie kryzysu. Informacja o niej została zamieszczona w komentarzach na blogu Był sobie Mikrus w drugiej połowie września 2018 r. Chwilę po tym, jak prawie doszło do sprzedaży całej kolekcji Mikrusów. Choć nikt nie wierzył, że mowa jest o prawdziwej Meduzie, Bartosz postanowił spróbować dowiedzieć się czegoś więcej. Lepiej zobaczyć zdjęcia Fiata 600, niż żałować, że się nie spróbowało.
Mail, który przyszedł kilka dni później, był jak grom z jasnego nieba. Załączone zdjęcia przedstawiały najprawdziwszą Meduzę, która teraz była na sprzedaż. Jak się okazało, od 56 lat miał ją jeden człowiek. Jeździł nią na co dzień od 1962 r. do wczesnych lat 70., kiedy uległa awarii i poszła w odstawkę. Tak, poprzedni właściciel przez dobre 10 lat ot tak jeździł sobie prototypem.
Stres i radość
Jak się okazało, Meduza stała zaledwie kilka przecznic od domu Bartosza. Nie na drugim końcu Polski w zapomnianym przez Boga i ludzi garażu, ale w Krakowie, prawie że po sąsiedzku.
Po kilku długich spotkaniach zapadła decyzja - Meduza trafi do kolekcji Piotra i Bartosza. Sytuacja tuż przed finalizacją transakcji zaczęła robić się napięta. Bartosz bał się, że ktoś ją podkupi, albo zostanie zniszczona przez niespodziewaną klęskę żywiołową. Do tego doszły nagłe problemy zdrowotne kogoś z rodziny. Mimo wszystko udało się, pomimo komplikacji Meduza trafiła do nowego domu.
Ważnym warunkiem przy sprzedaży była obietnica wyremontowania legendarnego prototypu. Starszy pan nie żartował, naprawdę chce ją zobaczyć przywróconą do życia. Co jakiś czas dzwoni do Bartosza by porozmawiać o aucie i zapytać, czy już została wyremontowana. Trudno mu się dziwić, to bardzo sędziwy człowiek i pewnie obawia się, czy jeszcze zobaczy ją jeżdżącą. Niestety, to nie jest taka prosta sprawa. Trzeba przede wszystkim odpowiedzieć sobie na pytanie jaki rodzaj remontu wybrać.
Pytania o przyszłość.
O tym właśnie luźno rozmawiamy, przyglądając się kolejnym szczegółom Meduzy. Na chwilę przerywając dyskusję Bartosz pokazuje nam oryginalną tapicerkę, ukrytą pod pokrowcami.
Dostrzegamy też coraz więcej ciekawych szczegółów, w tym wyraźnie widoczne miejsca, gdzie znajdowały się detale.
Wracamy do rozmowy o możliwych sposobach renowacji. Pomysły są różne, ale dominuje przekonanie, że trzeba zachować jak najwięcej elementów oryginału. Bartosz słusznie uważa, że remont musi być wykonywany bardzo ostrożnie i z unikaniem działań, które są nieodwracalne. Skłania się też ku temu, by uzupełniać blachę jedynie tam gdzie skorodowała, a nie dorabiać i wymieniać całe elementy. Nie wiadomo jeszcze, czy zostanie zachowana obecna patyna i kilka warstw farby pokrywających karoserię Meduzy. Inną opcją jest przywrócenie jej wyglądu takiego, jak w momencie prezentacji w lipcu 1957 r.
Pytanie tylko komu można zaufać i zlecić tak trudne prace blacharskie? Rozmawiamy, rozważamy różne możliwości, ale Bartosz słusznie zauważa, że najważniejsze, by niczego nie robić przy tym aucie szybko. Potrzeba tu trzeźwości umysłu i starannego planowania by nie uszkodzić czegoś przez lekkomyślność. Na razie wiadomo tylko, że spód auta i mechanika nie będą problemem. Wszystko jest takie samo jak w Mikrusie. To oznacza że ogrom części pasuje od Goggomobila, na którym wzorowano się budując polski mikrosamochód. Podzespoły można bez większego problemu zamówić w Niemczech.
Meduza trafiła w dobre ręce.
Skoro obejrzeliśmy już dokładnie niezwykły prototyp, wchodzimy do budynku, by zobaczyć zmagazynowane unikatowe detale i elementy. Panowie Winiarscy pokazują nam ozdobne napisy i tylne oraz przednie światła, jakby to były zwyczajne części do, powiedzmy, Dużego Fiata. Jesteśmy onieśmieleni, żaden z nas nie nie ma odwagi ich dotknąć, choć głowa rodziny Winiarskich spokojnie sprawdza poślinionym palcem czy skaza na kloszu to tylko brud. Oglądamy przygotowany projekt litery „A”, stworzony od podstaw, z jedynym wzorcem w postaci bardzo niewyraźnego zdjęcia.
To nie pierwsza, ani też ostatnia trudność w odtworzeniu detali Meduzy. Nadal nie udało się ustalić, którym dokładnie egzemplarzem jest ten odnaleziony w Krakowie. Materiały archiwalne są bardzo skąpe, a pojazd nie ma żadnych numerów identyfikacyjnych. Nieznane są także losy ostatniego egzemplarza. Bartosz dysponuje jedynie niepotwierdzonymi informacjami, że zezłomowano go w latach 70.
Panowie Winiarscy rozpoczynają znowu debatę jaką metodą wykonać brakujący element oznaczenia. Widząc tę zaciekłą, choć ciepłą dyskusję dopytujemy o historię ich fascynacji Mikrusami. Na razie nie słyszymy odpowiedzi, bo Bartosz przypomina sobie o archiwalnych dokumentach, które obiecał nam pokazać.
Bezcenna dokumentacja
To kolejna niewiarygodna historia. Kiedy likwidowano zakłady WSK w Mielcu, Bartosz dostał cynk, że na sprzedaż są jakieś dokumenty. Spodziewał się znaleźć co najwyżej instrukcję serwisową. Na miejscu okazało się, że został właścicielem oryginalnej dokumentacji technicznej.
To właśnie ona leży teraz na stoliku do kawy. Oglądamy rysunki techniczne, informacje co jak powinno być zmontowane. Są też karty zmian konstrukcyjnych z wpisanymi numerami aut, których dotyczą. Niestety, często te adnotacje są niezrozumiałe i nieprecyzyjne. Bartosz mówi, że przeglądając te dokumenty dawno odpuścili sobie remontowanie Mikrusów tak, by idealnie zgadzały się z kompletacją dla danego numeru nadwozia. Przez brak standaryzacji opisów wielu zmian nie da się przypisać do samochodów. Co ciekawe, w dokumentacji znajdują się też plany na przyszłość. Karty zmian przypisane do pojazdów o numerach znacznie wyższych, niż ostatni wyprodukowany. Plany masowej produkcji traktowano w WSK zupełnie poważnie.
Trudno przecenić wartość historyczną tych dokumentów. Ich skany jeszcze przez wiele lat będą nieocenioną pomocą podczas remontów.
Wspólna pasja ojca i syna.
Tę kolejną niezwykłą chwilę przerywa tacka z kawą, która na chwilę wybudza wszystkich ze snu. Bardzo przyjemnego, w którym największym problemem jest ustalenie jak montowano pedał gazu w mikrusie numer 989. Nie ma kredytów na mieszkanie, rachunków do opłacenia i listonosza, któremu nie chce się wejść na 3 piętro z listem poleconym. Przy filiżance aromatycznego płynu wracamy do zadanego wcześniej pytania i dowiadujemy się, jak to się stało że w hali za ścianą stoi kilka Mikrusów.
Piotr i Bartosz opowiadają na przemian z uśmiechem na ustach. Pierwszego Mikrusa kupili przypadkiem, kiedy minęli go stojącego przy drodze, wystawionego na sprzedaż. To był pomysł ojca, ale pasja szybko przeszła na syna. Zaczęli razem zbierać części, informacje i archiwalia dotyczące tego auta, jednocześnie remontując swój pierwszy polski mikrosamochód.
Historia niesamowitej relacji ojca i syna jest pełna wzlotów i upadków. Czasem udawało im się kupić kolejne Mikrusy i ciekawe fanty, innym razem popełniali błędy podczas remontu czy miewali chwile zwątpienia. Bartosz w żartach oskarża tatę o to, że to przez niego mają tyle samochodów, a żaden z nich nie jeździ. Kiedy młodszy z panów Winiarskich zaczyna mówić o pomyśle by je wszystkie sprzedać i kupić jeżdżącego Fiata 500, Piotr ucina te dywagacje mówiąc z uśmiechem, że nie ma opcji by pozbył się ukochanych Mikrusów. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałem ojca i syna, których tak wspaniale łączy wspólna pasja i ciepłe relacje.
Niezwykła hala.
Puste filiżanki sygnalizują, że pora na kolejny, ważny element naszej wizyty. Wchodzimy do hali, gdzie mieści się serwis firmowy oraz stoją Mikrusy. Musimy jednak przerwać zwiedzanie, zupełnie zapomnieliśmy, że Meduza została na dworze, a zaczęło padać. Rozmowy tak nas pochłonęły, że nawet nie zauważyliśmy zmiany pogody. Wybiegamy, by szybko wtoczyć ją do hali. Dopiero po upewnieniu się, że cennemu prototypowi nie grozi już przyspieszający korozję deszcz, możemy rozpocząć oglądanie kolekcji. W hali stoją na specjalnych wózkach serwisowych 2 Mikrusy.
Jeden już jeździ o własnych siłach, ma tylko problemy z hamulcami i czeka na części z Niemiec. To świetnie zachowany egzemplarz, w którym jedynym poważnym odstępstwem od oryginału jest dorobiona klapa bagażnika. Na szczęście wykonano ją całkiem estetycznie. Drugi mikrus na razie stoi w formie gołego nadwozia, czekającego na dokończenie robót blacharskich. W czasie kiedy my zafascynowani oglądamy niezwykle rzadkie pojazdy, starszy z panów Winiarskich proponuje nam obiad i nawet nie chce słyszeć naszej odmowy. Niezwykle gościnny człowiek.
Po obejrzeniu zawartości dolnej części hali wchodzimy na antresolę, gdzie znajduje się magazyn. Po raz kolejny jesteśmy w szoku. Biorąc pod uwagę, że podczas największego zlotu Mikrusów obecnych było zaledwie 12 aut, zobaczenie magazynu pełnego części do polskiego mikrosamochodu robi niesamowite wrażenie. Kilka szaf i dziesiątki kartonów wypełnionych gratami, które zapewne wszystkie, co do jednego, mają status trudnych lub niemożliwych do dostania. Jest ich tyle, że Bartosz sam nie wie co tam dokładnie leży. Nie ma po prostu czasu, by to wszystko posegregować.
Staranność o jakiej mi się nie śniło.
Buszowanie między półkami przerywa wołanie Piotra - obiad już przyjechał. Trzeba na chwilę wrócić do tak przyziemnych rzeczy jak jedzenie. Zostajemy ugoszczeni dwudaniowym, smacznym i tradycyjnym obiadem. Zupa pomidorowa oraz schabowy z ziemniakami i kapustą okazują się idealnym tłem do konwersacji o licznych gadżetach z epoki stojących dookoła nas. Jak się okazuje, starszy z Panów Winiarskich ma też kolekcję zabytkowych radioodbiorników i zegarków.
Najedzeni wracamy do hali by obejrzeć ostatni element zbiorów. To wyremontowana podłoga z Mikrusa, którego karoseria stoi kilka metrów dalej. Dla nas wygląda na idealną, ale Bartosz spostrzega jeden problem. Blaszka osłonowa w miejscu, gdzie znajduje się lewarek zmiany biegów, została przyspawana od złej strony. Przez to nie ma tam progu potrzebnego by guma, którą zostanie pokryta podłoga, łączyła się równo ze wspomnianym elementem. Blaszka okazuje się zaczątkiem kolejnej niezwykle specjalistycznej, zażartej dyskusji jak to powinno zostać wykonane by idealnie zgadzało się z oryginałem.
Niesamowite jest też to, że panowie Winiarscy dostrzegają każdy, nawet najdrobniejszy mankament czy niedociągnięcie na płycie podłogowej. W życiu nie pomyślałbym, że można przywiązywać taką wagę do drobnych wypaczeń w miejscach, gdzie kiedyś były wżery. Trochę zakrawa to o szaleństwo, ale z rodzaju tych bardzo pozytywnych. To dzięki takim ludziom kolejne pokolenia będą mogły zobaczyć tak niezwykłe i niszowe pojazdy jak Mikrus dokładnie w takiej formie, w jakiej wyjechały z fabryki. Czapki z głów.
Wspaniała pasja, wspaniali ludzie.
W końcu nasza wizyta dobiega końca. Bartosz musi wracać do pracy. Na pożegnanie dostajemy jeszcze po egzemplarzu książki „Podróżując Mikrusem”. Szkoda, że to już koniec, ale z drugiej strony w ciągu tych kilku godzin zobaczyłem i doświadczyłem więcej niż przez kilka poprzednich miesięcy. Nie mogę uwierzyć, że to wszystko był jeden i ten sam dzień.
Żal opuszczać to niesamowite miejsce i wspaniałych, gościnnych ludzi, bez których by nie istniało. Mam nadzieję, że wkrótce tu wrócimy, by zobaczyć Meduzę poskładaną i jeżdżącą o własnych siłach. Kto wie, może nawet będziemy mogli się przejechać, choćby na siedzeniu pasażera? Na pewno postaramy się pilnie śledzić bloga Był sobie Mikrus, którego serdecznie polecam. Jest pełen fascynujących materiałów, których nie znajdziecie nigdzie indziej.
Tymczasem czeka nas kilka godzin drogi do Warszawy. Przydadzą się, by w ogóle dotarło do nas co właśnie przeżyliśmy. Jedno jest pewne - długo nie zapomnimy o tym wyjeździe. Myślę też, że obaj chcielibyśmy mieć z tatą tak dobre relacje jak Bartosz. Niewiele jest tak podnoszących na duchu obrazów, jak ojciec i syn dzielący tę samą pasję.