Redaktorze Michał, jesteś mi winien 10 tys. zł za straty moralne, które poniosłem w związku z tą wyprawą.
Redaktor Michał, nieuleczalny fan pseudomotoryzacyjnych produktów samochodopodobnych z późnego PRL, poprosił mnie, żebym pojechał z nim po grata. Obiecywał, że będzie super. Że to bardzo ciekawy pojazd, który od lat stoi w szopie z powodu śmierci właścicielki, a teraz skończyło mu się ubezpieczenie i albo go zabieramy, albo idzie na złom. Miałem pewne podejrzenia, że to nie do końca wygląda tak, jak on to opisuje (zwłaszcza ta część z „bardzo ciekawy pojazd”), ale nie mogę z góry zakładać, że wszyscy chcą mnie wkręcić. Poza tym Michał obiecał, że na tę okazję załatwi wyjątkową autolawetę. No trudno, z wyprawami po graty mam jak żul z tanim winem – nie trzeba mnie długo namawiać, a ból głowy pojawia się zwykle dopiero na drugi dzień.
Rozczarowanie nr 1
Kiedy w końcu Michał przyjechał tą „wyjątkową autolawetą”, chciałem się schować w szopie, problem w tym że mieszkam na blokowisku i nie mam żadnej szopy. Ewentualnie mogłem uciec do piwnicy, ale było już za późno, bo mnie zobaczył. Wyjątkową autolawetą okazał się być Żuk z Andorią. „Jest trochę głośny”, powiedział Michał zdejmując nauszniki ochronne. Świetnie, bo ja takich nie miałem. Dla towarzystwa Michał obiecał, że nie założy swoich, a ja stanowczo odmówiłem prowadzenia Żuka-lawety. Już wtedy powinienem był uznać, że ten „ciekawy-grat-niespodzianka” jest tak samo ciekawy jak laweta. Tak jak ciekawa może być pleśń, która wyrosła nam na dżemie, ale to nie oznacza, że dżem od tego stał się smaczniejszy.
Już po jakichś 500 metrach w Żuku miałem dość. Ale trzeba być twardym, nie miętkim, więc udawałem że wszystko jest dobrze, siedząc w absurdalnie niewygodnej pozycji na zydelku pasażera. Nie wiem czy wiecie, ale Żuk ma wyjątkowo mało miejsca na nogi z przodu, ponieważ jakieś 75% tej przestrzeni zajmuje obudowa silnika. Trzeba więc siedzieć z lewą nogą przesuniętą nienaturalnie w prawo. I tak nie myślisz o tym, że noga ci cierpnie, bo huk sięgający 94 decybeli przy prędkości nieco ponad 70 km/h nie pozwala w ogóle myśleć o niczym. Idealne są rozmowy w kabinie takiego Żuka.
- eeeej, Michał!!!
- COOOO??
- TU W PRAWO DAJ!!!!!!
- PROSTO??????
I tym sposobem musieliśmy tylko raz zawracać na ruchliwej drodze z Nowego Dworu Mazowieckiego do Sochaczewa. Przy okazji – Żuk jest pojazdem wybitnie mało zwrotnym. Myślałby kto, że ten tylny napęd pozwolił zrobić układ kierowniczy pozwalającym na większy skręt kół. Nie. Nie zapominajmy, że to wóz z 1958 r., nawet jeśli ten egzemplarz był o 36 lat młodszy.
Rozczarowanie nr 2
Z pięć razy pytałem Michała po drodze, po co jedziemy. „Zobaczysz”, „jest fajny”, „nie pożałujesz” itp. Któż mógł przypuszczać, że zostanę tak haniebnie strollowany. Żeby nie rzec wręcz oszukany. Minęliśmy Sochaczew, w którym na posesjach można znaleźć całkiem sympatyczne graty i przez puszczę Bolimowską dojechaliśmy do Skierniewic. Jazda Żukiem przez las pozwala nieco ukoić nerwy skołatane przez huk Andorii, tzn. huk występuje nadal, tyle że jak patrzysz sobie na drzewa, to jest ci jakoś lepiej. Problem w tym, że zaczęło padać, a kompletnie nieobciążony tył Żuka lubi sobie podskakiwać i uślizgiwać się, więc pojazd zaczyna być trochę mało sterowny. Świetnie, tego właśnie brakowało.
Walka o utrzymanie toru jazdy szybko się kończy, ponieważ dojeżdżamy do podskierniewickiej wsi. Trafiamy na posesję, która nie ma drogi wjazdowej. Po prostu nie ma. Jest dziura w płocie, przez którą można wjechać, a następnie kluczy się przez ogródek między jabłonkami, zapadając się w zarośniętym suchą trawą piachu. Jest taka reklama, chyba Forda, że ktoś tam pływa na windsurfingu i mówi do siebie „wolałbym być teraz na zebraniu działu finansowego”, a potem jest dopisek „nie powiedział nikt nigdy”. No więc ja jestem właśnie na wyprawie po grata, a wolałbym chyba siedzieć przed komputerem.
Deszcz się wzmaga. Leje tak, że nie chce się nam wysiadać z lawety. Różnica po zgaszeniu silnika jest taka, że cisza aż piszczy w uszach, chociaż krople deszczu bębnią o szoferkę Żuka. Obwijamy się w kaptury i wysiadamy zobaczyć ten wóz-niespodziankę.
Wszystko zależy od tego jak definiujemy niespodziankę. W sumie jak wychodzisz przed blok i twojego auta nie ma, to też jest jakaś niespodzianka. Dlatego i w tym przypadku definicja niespodzianki została spełniona, ponieważ spodziewałem się czegoś ciekawego. Tymczasem w szopie stał Polonez Caro na wąskim moście. Czy może być gorzej? Okolice Skierniewic, ulewa, nie ma jak wrócić chyba że Żukiem, a jeszcze trzeba wpakować na lawetę zgruzowane Caro z 1993 r., które nie ruszy się z miejsca, bo stoi na kołach od Citroena BX złapanych na jedną śrubę. I trzeba mu założyć koła z FSO, żeby w ogóle można było je potoczyć. Tylko że stodoła nie ma twardej podłogi, a Caro wgryzło się tak głęboko w ziemię, że nie ma jak podłożyć pod nie lewarka. Nadludzkim wysiłkiem wypychamy je na zewnątrz w strugach zimnego deszczu, choć koła ledwo się trzymają. Chętnie posiedziałbym z herbatką nad jakimś plikiem w Excelu.
Pozwoliłem Michałowi na zmianę kół, a sam stałem sobie w szopie. Chciał, to ma. Powinien być jakiś ustawowy zakaz posiadania więcej niż jednego Poloneza Caro. Na szczęście Żuk-autolaweta miał ręczną wciągarkę, więc mogłem wykorzystać swoją złość i frustrację z powodu nadmiaru polskiej motoryzacji w jakiś pożyteczny sposób, kręcąc zapamiętale korbą od wciągarki. Tym sposobem własnymi rękami przyczyniłem się do ratowania Poloneza Caro. Do dziś patrzę w lustro z pewnym obrzydzeniem. Kwestie dokumentów, umów i innych nieistotnych rzeczy na szczęście pozostały poza mną, a co do dalszych planów Michała wobec Poloneza, to nawet nie pytałem.
Moim zdaniem jest to wóz, na który szkoda nawet zgniatarki. Powinien być używany jako kara. Na przykład przekroczyłeś prędkość o 50 km/h w obszarze zabudowanym, to musisz jeździć Polonezem Caro. Albo opóźniasz się z płatnością podatków, to urząd skarbowy stawia na terenie twojej firmy zgniłe wąskie Caro i klienci muszą na nie patrzeć, co raczej nie zachęca ich do korzystania z usług tej firmy.
Rozczarowanie nr 3
Strasznie dużo czasu zajęła walka z przypięciem Poloneza do lawety pasami. Michał nie wiedział jak. Ja niby wiedziałem, ale jak wziąłem te mokre pasy w ręce, to też stwierdziłem że nie wiem, więc możemy sobie przybić piąteczkę. W sumie miałem nadzieję, że może jak go nie przypniemy, to spadnie z lawety i zgubimy go gdzieś w rowie, ale Michał się zaparł, że musi być przypięty. W końcu jakoś go chwycił i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Szła nam całkiem nieźle, minęliśmy Żyrardów i Grodzisk Mazowiecki. Jechaliśmy cały czas 50-60 km/h, przez co było nieco ciszej niż wcześniej. Hamulce pod obciążeniem też jakoś mniej dawały radę. Nagle, ni stąd ni zowąd, zdarzyła się nam kolizja. Kierowca samochodu mojej drugiej ulubionej po FSO marki postanowił wyjechać z bocznej drogi wymuszając pierwszeństwo i uderzając w bok szoferki od Żuka.
Tak, tego właśnie nam brakowało. Jak się skończyło – nie powiem, ale moment, w którym widzimy jak inny samochód uderza w nasz i wytrąca Żuka z toru jazdy zaliczam do wybitnie przerażających. Nie byłem tak zdygany nawet podczas nieudanego lądowania samolotem w Berlinie. Michał cudem opanował Żuka lecącego na stojący z prawej strony drogi słup. Dobrze, że Polonez nie zleciał, bo byśmy go pewnie tam zostawili. Do tego doszła jeszcze postawa innych kierowców, którzy zamiast pozwolić nam usunąć uszkodzone pojazdy z drogi (tzn. zjechać nimi na bok), zaczęli nas wymijać z obydwu stron i trąbić. Dobrze, że zawsze wożę ze sobą kamizelkę odblaskową - po prostu wylazłem na środek drogi i stałem tak długo, aż Żuk i pojazd sprawcy zjechały na pobocze. Sprawa między nami a sprawcą została rozwiązana, ale podobnie jak w tym dowcipie, niesmak pozostał. Jakbyśmy nie pojechali na tę durną wyprawę, to na pewno ta stłuczka by się nie zdarzyła.
Ulga
W końcu z obolałą głową, brudnymi łapami i mokry wysiadłem pod swoim blokiem. Jak cudownie było wrócić do domu! Pomysł przytargania tego ohydnego Caro był idiotyczny. Nienawidzę wypraw po graty. Kiedy jedziemy na następną?