Pojechałem Żukiem lawetą po Poloneza, którego dostałem w prezencie. Wspaniała graciarska wyprawa ze Stachurskim w tle
Polonezów nigdy za dużo - taka była odpowiedź mojego mózgu, kiedy dowiedziałem się, że jeden z widzów kanału chce mi oddać odnalezione w szopie Caro. A jeśli jechać po grata, to tylko z pompą. Np. Żukiem autolawetą.
Około tydzień temu dostałem na fanpage MotoBieda wiadomość od jednego z widzów z pytaniem o e-mail, bo ma coś dla mnie i chciałby mi wysłać zdjęcia. Pomyślałem, że to pewnie części do polskiego Polskiego Fiata, które już dostawałem z różnych krańców Polski. Podałem adres mojej skrzynki elektronicznej i jakież było moje zaskoczenie, kiedy kilka godzin później otworzyłem wiadomość.
Otóż pewien życzliwy człowiek chciał mi oddać Poloneza Caro MR 91 1.5 GLE. Wóz od 15 czy 10 lat stał zapomniany w szopie, został odnaleziony podczas sprzątania. Cóż, jaki kraj taki barnfind. Mimo wszystko, nawet jeśli nie będzie się nadawał by powrócić na drogi, może posłużyć za dawcę części do mojego Dużego Fiata i pozostałych 2 Polonezów. Na zdjęciach zapowiadał się nieźle, ale to jeszcze nic nie znaczyło. Nie ma wyboru, trzeba organizować graciarską wyprawę. Red. prowadzący dostaje samochody za darmo, to ja też mogę.
„Wszyscy gotowi i nikt nie pęka”
Jak wiadomo, przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę. Naturalnym wyborem było zwerbowanie właśnie red. prowadzącego, doświadczonego w wyjazdach po graty. Żeby go przekonać powiedziałem mu, że jedziemy po unikatowego, bezcennego klasyka. Czemu nie ujawniłem prawdy? Nie tylko by ze mną nie pojechał, ale jeszcze za karę musiałbym przez miesiąc pisać same wpisy o Maluchach.
Drugi krok - trzeba zorganizować jakąś lawetę. Po 10 latach postoju, prawdopodobnie wymuszonego przez awarię, szanse Poloneza na ruszenie i przejechanie o własnych siłach 100 km do Warszawy wynosiły jakieś 3,6 proc. Nie za wysokie, ale też nie tragiczne. Mimo wszystko tym razem postawiłem na wersję dla normalnych ludzi, czyli lawetę.
Dobrze, nie do końca dla normalnych. Otóż nie poszedłem do wypożyczalni. Zadzwoniłem do niezawodnego Tomka z FSOservice i zapytałem, czy nie udostępniłby mi lawety. Miałem na myśli Sprintera, ale zaproponował mi coś innego. Żuka.
Zgadnijcie co odpowiedziałem.
„Liczba ma znaczenie”
Tak oto 2 dni później znalazłem się w kabinie Żuka autolawety mknąc z maksymalną prędkością 85 km/h, z wielkimi słuchawkami na uszach. Nie było nawet opcji by jechać bez nich, bo dostałem w swoje ręce wersję z dieslem Andorii. Sytuacja była tak abstrakcyjna, że wybrałem jedynie słuszną playlistę na takie sytuacje - wiksiarskie numery Stachurskiego, z których cytaty są tytułami akapitów tego tekstu. Przestałem się wtedy przejmować tym, jak dramatycznie złym autem jest Żuk.
Polonez, po którego jechałem, został oszabrowany z kół i stał na felgach od Citroena BX, więc zabrałem spod Warszawy napompowany zestaw od mojego Fiata 125p i pojechałem po red. Tymona. Z nieznanych mi przyczyn nie cieszył się na widok Żuka. Zupełnie nie rozumiem dlaczego. Przecież to doskonałe, jechać gratem po grata.
Ruszyliśmy, a gdy się rozpędziłem red. prowadzący wyjął dziwną butelkę keczupu i powiedział, że coś tam nią zmierzy. A raczej krzyknął, bo huk silnika w kabinie i rezonującej od wibracji blachy zagłuszał wszystko. Wyszło mu, że przy 74 km/h hałas w środku osiągał 93.6 decybela. Trudno, w słuchawkach dało się żyć. Red. Tymon coś krzyczał, chyba żebym przyspieszył, więc dodałem jeszcze gazu, Żuk wszedł w nadświetlną wynoszącą 85 km/h, a ja już nic nie słyszałem. Ryk diesla zagłuszył wszystkie myśli.
„Widzę, czuję, badam”
Żuk tańczył po pasie drogi, Andoria zaczęła oddawać ciepło do kabiny, a mina red. Tymona wyrażała najpierw przerażenie, a potem smutną bezsilność. Kilometry dróg wojewódzkich (przecież nie będziemy jechać autostradą takim wozem) mijały, raz się zgubiliśmy, ale w końcu dotarliśmy na miejsce. Akurat zaczął padać deszcz, więc manewrowanie na podwórku by ustawić lawetę do załadunku trwało wieki. Koła ślizgały się na mokrej trawie i błocie, a Andoria powoli wyrażała chęć przegrzania się.
Po podstawieniu lawety przyszła pora by się przywitać z przemiłym właścicielem i obejrzeć zdobycz. Red. prowadzący na widok niebieskiego, wąskiego Caro 1.5 GLE prawie zemdlał i schował się w szopie by pooglądać zdjęcia kei-vanów na uspokojenie. Sam samochód miał karoserię w niezłym stanie, ale długi postój odcisnął na nim swoje piętno. Środek był brudny i co gorsza wdarła się do niego wilgoć, więc na kierownicy pojawiła się pleśń. Pod maską bez zaskoczeń, rdzawe ślady długiego postoju w niezbyt suchym miejscu, ale był tam nawet akumulator i to podłączony. Dostałem do niego kartę gwarancyjną z 1999 r. Dziwnym trafem auto nie reagowało na przekręcenie kluczyka. Jak to możliwe?
Powyższe to oczywiście drobne problemy, gorzej, że auto miało w przeszłości wypadek i lewa podłużnica została partacko wyprostowana i pospawana migomatem, a progi i duże fragmenty podłogi wstawiono metodami chałupniczymi. Cóż, faktycznie to raczej będzie magazyn części, ale darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda. I tak cieszyłem się z prezentu jak dziecko. Będzie most do Fiata, aparat zapłonowy i drzwi do kundlo-przejściówki...
„Zmiłowania, łaski nie będzie”
Deszcz stawał się coraz intensywniejszy, a my rozpoczęliśmy nierówną walkę z wymianą kół na grząskim podłożu. Podnośnik typu „żaba” zapadał się nawet postawiony na desce, a sytuacji nie ułatwiało to, że auto wgryzło się w rozmokły grunt. Pokrzywy nas parzyły, musieliśmy robić przerwy na momenty najgorszej ulewy, a przodu Poloneza nie dało się w ogóle podnieść. Na pomoc przyszła ręczna wyciągarka krula druk, obsługiwana przez przeszczęśliwego red. Tymona. Zupełnie nie rozumiałem jego niezadowolonej miny. Przecież to wspaniała zabawa. Robimy to zupełnie tak, jak w latach 90.
Po wyciągnięciu z grząskiej gleby Polonez się poddał i w końcu mogliśmy zamontować z przodu właściwe koła. Przyszła pora by wciągnąć go na drewnianą pakę lawety. Oczywiście hamulce Caro stały na dębowo, ale dla wyciągarki nie stanowiło to problemu. Nieco gorzej szło nam wcelowanie autem tak, by nie spadło w którąś stronę. Najazdy nie chciały współpracować i gięły się do góry. Red. prowadzący zaczął już używać niecenzuralnych słów i mamrotać coś o sprzątaniu redakcyjnego kibla. W końcu, po długiej walce, udało się wsadzić grata na pakę. Może nie za ładnie, ale na tyle, że do Warszawy nie powinien spaść.
Przyszła pora na ostateczne starcie. Mocowanie auta pasami by nie spadło. Oczywiście nikt z nas nie umiał tego robić. Znowu mozolna walka i finalny efekt bardzo średni. Tomek, właściciel lawety, chciał mnie zabić, kiedy zobaczył na zdjęciach jak to zrobiliśmy. Zamiast skorzystać z opasek na opony dołączonych do pasów, złapaliśmy Poloneza za wahacz i most. Tylko jedno koło zamocowaliśmy poprawnie.
„To moja droga”
Odebrałem jeszcze dokumentację, bonusowe instrukcje od Poloneza i można było ruszać. Niestety, nie wpadliśmy do życzliwego widza na kawę, ponieważ czas nas gonił. Szkoda, ale nie było wyboru.
Rozpoczęliśmy długą drogę do domu poprzez deszcz, korki i pielgrzymki do Lichenia. Tym ostatnim trochę współczuję, musieli wdychać spaliny z pracującej na wysokich obrotach, ruszającej Andorii. Załadowany Żuk okazał się jeszcze straszniejszy w jeździe, a my całą drogę patrzyliśmy nerwowo w lusterka, czy źle zapakowany Polonez nie podskoczy na wyboju i nie spadnie. Red. prowadzący chciał już tylko szybko wrócić do domu, ale niestety nie dane mu to było.
Na wysokości Milanówka pewien pan postanowił wyjechać Oplem z podporządkowanej prosto przed naszą maskę. Tłumaczył się tym, że rzekomo nie widział żółtego Żuka lawety z niebieskim Polonezem na pace, jadącego 40 km/h. Sugeruję konsultację z okulistą. Sprawę załatwiliśmy polubownie, ale czasu trochę straciliśmy.
Do Warszawy dotarliśmy dopiero wieczorem. Kiedy odwiozłem red. Tymona pod dom, w jego oczach widziałem już tylko przerażoną pustkę. Kiedy tylko się zatrzymałem, wybiegł z Żuka i zaczął uciekać. Zupełnie nie rozumiem. Przecież to była wspaniała zabawa.
„I dosko się czuję”
Tak oto wszedłem w posiadanie kolejnego, trzeciego Poloneza. Cieszyłem się z prezentu jak dziecko i chcę jeszcze raz w tym miejscu podziękować poprzedniemu właścicielowi. To wspaniały człowiek. Poczułem się w pewnym sensie doceniony. Ów człowiek nie wystawił tego Poloneza jako bezcennego klasyka na OLX, choć mógł. Zdecydował, że chce wesprzeć mój projekt odbudowy Dużego Fiata. Dobitnie zobaczyłem, że to co robię daje ludziom radość i sami chcą być tego częścią. To niezwykle miłe uczucie. Taka bezinteresowna pomoc. Miły gest docenienia wysiłku, który się wkłada w swoją pracę. Mam nadzieję, że będziemy mieli możliwość się odwdzięczyć. Jest na to pewien sposób, ale to już temat na zupełnie inną opowieść.
Sama wyprawa była doskonała. Wszystko zrobione tak jak w latach 90. Żuk jako laweta targająca Poloneza. Ręczna wyciągarka. Drewniane najazdy. Coś wspaniałego.
Co dalej z Polonezem? Poprzedni właściciel poprosił mnie ze względów osobistych bym nie przywracał tego samochodu na drogi. Chodzi o sprawy sentymentalne, które nie nadają się do opisania. Chciał by posłużył za dawcę części do polskiego Polskiego Fiata i zamierzam zastosować się do jego prośby. To, co nie pasuje do kanta, trafi do moich Polonezów. Przed demontażem różnych podzespołów pozwolę sobie tylko na jedną małą graciarską przyjemność. Spróbuję go odpalić i sprawdzę czy ruszy o własnych siłach. Pewnie będziecie mogli to wkrótce obejrzeć.