Wszyscy producenci szlochają. Nic się nikomu nie sprzedaje. To co wy w ogóle kupujecie?
Codzienna lektura wiadomości motoryzacyjnych to ostatnio bez ustanku narzekanie wielkich koncernów na słaby popyt na ich produkty. Oczywiście to wina klientów, a nie wątpliwych posunięć rynkowych ze strony oderwanych od rzeczywistości producentów.
Kto dziś będzie narzekał? Kto dziś zapłacze, że zamiast miliarda zarobi tylko tysiąc milionów? Od kilku tygodni codziennie dowiaduję się, że komuś się nie spięło, nie skleiło, nie opłaca, przestrzelił, przeinwestował i ogólnie najchętniej przyjąłby pomoc rządową. Zrobiłem więc zestawienie – w losowej kolejności – producentów, którzy najgłośniej narzekają, że bardzo źle im idzie.
Nissan
Nissan postawił na rynek amerykański, ale oferuje na nim nieciekawe pojazdy, w dodatku bez napędu hybrydowego e:Power. W ofercie jest aż dwanaście modeli – broni się jedynie może crossover Kicks, reszta wygląda jakby stworzono je specjalnie na potrzeby lotniskowych wypożyczalni. W dodatku na oficjalnej stronie Nissan USA panuje niewiarygodny chaos, modele są źle podpisane, nie działają konfiguratory – tak jakby ktoś dopuścił się wręcz sabotażu. W pierwszym kwartale roku 2024 dochody Nissana w USA spadły o... 99 proc. względem pierwszego kwartału 2023 r., obecnie po trzech kwartałach spadek wynosi 70 proc.
Nissan najpierw postawił mocno na elektryfikację z Leafem, potem odwiesił ją na kołek na dłuższy czas, następnie wrócił do tematu z niezbyt udanym modelem Ariya i ogólnie chyba nie bardzo wie, w którym kierunku ma iść. W Polsce też nie wygląda to najlepiej, zresztą Nissan nie ma już w naszym kraju oficjalnego przedstawicielstwa, tylko importera przez firmę Astara. To oczywiście szczegół techniczny, ale jest jakiś powód, dla którego nie opłacało się utrzymywać korporacyjnej struktury Nissana w Polsce. W Polsce Nissan oferuje sześć modeli, z tego sprzedają się dwa: Juke i Qashqai.
Toyota
Toyota narzeka? Aż trudno w to uwierzyć, przecież za sprawą hybryd wszystko idzie im wspaniale. No właśnie nie bardzo, ponieważ ta marka niezbyt chętnie podchodzi do pełnej elektryfikacji swoich samochodów. W Stanach nędzny popyt na elektryczne Toyoty doprowadził do skasowania planów na siedmioosobowego elektrycznego SUV-a na prąd, za oceanem nie będą też produkowane elektryczne Lexusy. Trudno się oprzeć wrażeniu, że Toyota najchętniej to by w ogóle nie wytwarzała nic elektrycznego, tylko same hybrydy. Tak czy inaczej, w przypadku Toyoty sytuacja jest niezła, a narzekanie wygląda trochę na próbę podłączenia się pod modny trend.
BMW
Wyprodukowali horrendalnie drogiego SUV-a pod nazwą XM, niepokojąco podobnego do wszystkich innych swoich SUV-ów. Teraz narzekają, że się nie sprzedaje. Nikt nie wie dlaczego, przecież miało wyjść inaczej. Być może, ale rynek jest tak przesycony drogimi SUV-ami, że naprawdę trudno znaleźć jakiś powód, żeby wybrać akurat BMW XM. Przypomnę, że wszystkie wersje tego auta dostępne u nas są hybrydami plug-in, a jeśli chcemy wariant ośmiocylindrowy, to musimy pożegnać się z milionem złotych.
Volkswagen
Niemiecki gigant mówi, że jest bardzo źle. Grozi zamykaniem fabryk. W Chinach grunt pali mu się pod nogami, podgryza go BYD, Geely czy Great Wall. W Europie dręczy go niedostateczny popyt na rozbudowaną gamę aut elektrycznych. Tak, ja też nie wiem po co jest ID.7 Tourer i Passat jednocześnie. Tak, oczywiście że wybrałbym Passata – ja i tysiące innych klientów. Jak całkiem niedawno pisałem – nie chciałbym być na zebraniu zarządu Volkswagena w sprawie obecnej sytuacji. I mówimy tu o producencie, który w Europie ma naprawdę mega silną i niezagrożoną pozycję, a jednak zbyt brutalne pójście w elektryfikację, przy okazji tę bardziej kosztowną, nie wyszło mu na dobre.
Nawet Skoda popłakuje, że nie zarobi na nowym elektrycznym Elroqu, a spalinowe modele jak Fabia czy Kamiq pozostaną w gamie dłużej niż zakładano.
Stellantis
Tych to już nawet mi szkoda. Im tak zupełnie nic nie idzie, że autentycznie robi mi się smutno. Elektryczny Fiat 500 – porażka. W Stanach – słaba sytuacja, żeby nie powiedzieć tragiczna. Spadki zaliczają wszystkie marki, nawet Jeep i RAM, które były od lat lokomotywami Stellantis za oceanem. W Europie ogólnie jakoś sobie radzą, ale i tak nieustająco krąży nad nimi widmo zamykania fabryk, przeinwestowania w produkcję aut elektrycznych i niezbyt ciekawej gamy modeli powstających od tej samej sztancy. A nad tym wszystkim wisi jeszcze prezes Tavares, który lubuje się w publicznym mówieniu tego, czego prezes mówić nie powinien. Stellantis ma tysiące niesprzedanych aut, które kisną tygodniami na przyfabrycznych parkingach, ale ceny dalej twardo trzyma wysokie. Porównałem sobie Forda F-150 i RAM-a 1500, ten drugi jest tak średnio o 2500-3000 dolarów droższy w podobnej wersji.
Inni producenci
Tesla nie ma nowych modeli, wzrosty się skończyły, a nawet pojawiły się spadki. Hyundai – stabilnie, choć z minimalnym spadkiem wobec 2023 na poziomie poniżej 1 procenta, za to z niesłychanym wzrostem w Indonezji (stukrotnie więcej aut niż 4 lata temu). Mercedes też daje sobie radę, tzn. ogólna sprzedaż spada, ale nie ma jeszcze katastrofy. Chociaż linia EQS-EQE okazała się zbyt dziwna dla klientów i raczej nie ma szans na następców. To zresztą nieunikniona konsekwencja wypuszczania bardzo dużej liczby modeli: mniej więcej połowa z nich przepadnie i nie będzie sensu w ogóle ich kontynuować. Mazda też mieści się w strefie małych spadków, typu 1,2-1,5 proc. w stosunku do zeszłego roku, za to świetnie radzi sobie Honda.
Ale to nie oznacza, że nie będą narzekać. Przecież zawsze mogliby zarobić jeszcze więcej.
Zdjęcie główne - Pixabay, Myriams Photos