Myśleliście, że to koniec przygód z Fiatem Argentą? Nic z tych rzeczy, tym razem spędziłem cały dzień skrajnie nieprofesjonalnie próbując usprawnić w niej elementy wyposażenia. Mówcie mi Pan Elektryk Samochodowy.
Słońce wstaje na wschodzie, zachodzi na zachodzie, ludzie rodzą się i umierają, a w starych Fiatach psuje się elektryka. Gdyby tak nie było, gdyby ktoś poskładał wiekowego Fiata tak, by każdy element elektryki działał idealnie, a wskaźniki pokazywały prawdziwe odczyty, doszłoby do niewyobrażalnej tragedii. Spowodowałoby to zachwianie równowagi wszechświata, koniunkcję sfer lub wybuch porównywalny do car-bomby. Mój Fiat też ma swoje fazy (haha, elektryczny żart), z którymi postanowiłem zacząć walczyć, ryzykując zniszczenie Drogi Mlecznej.
Dlaczego postanowiłem poświęcić cały dzień cięgiem na walkę z elektryką? Nie mam czasu na rozwlekanie napraw. Planuję za około 1,5 tygodnia pojechać Argentą na urlop i chciałbym, by działała we w miarę cywilizowany sposób. Mechanicznie już udało się to osiągnąć, w niedzielę w ramach wypadu na Rajd Gratów Bielskich Fiat przejechał bezproblemowo około 850 km w upale. Przy okazji test na dłuższym dystansie wykazał następujące problemy:
1. Może i ryk motoru 2.0 DOHC należy do przyjemnych, ale słuchanie go przez cały dzień jest nie do zniesienia.
2. Niesprawna elektryczna szyba w przednich prawych drzwiach grozi udarem u pasażera.
3. Fajnie byłoby mieć sprawne długie światła i licznik.
Elektryk samochodowy to moje drugie imię.
Sytuacja wyglądała tak. Prawa szyba nie działała od dnia zakupu, natomiast problemy ze światłami pojawiły się po pierwszej żenadzie, którą popełniłem walcząc z wiatrakiem chłodnicy. Przestał działać w pewien ciepły dzień, bezpieczniki wyglądały na całe. Spiąłem go na sztywno z akumulatorem, wróciłem do domu, potem przez kilka godzin biegałem z miernikiem, grzebałem w przekaźnikach i wiązkach. Wszystko po to, by odkryć, że bezpiecznik się nie spalił, ale wysokiej jakości chiński plastik nie wytrzymał temperatury i po prostu lekko się stopił odcinając obwód. Od tego momentu przestało działać mi radio i długie światła. Proszę o oklaski, jestę elektrykię.
Drugiej podejście do walki z kablami postanowiłem zrobić pod nadzorem kogoś dorosłego, żeby moje przedszkolne naprawy nie popsuły jeszcze czegoś. Wpadłem do Maćka z RetroSzopy, żeby miał kto sprawdzać czy zaraz czegoś nie popsuję. Zacząłem od szyby. Podobno w Argentach najczęściej psują się same przyciski od opuszczania i podnoszenia. Ktoś podobno kilka miesięcy temu sprawdzał czy przełącznik działa i rzekomo podawał napięcie. Zdjąłem boczek drzwiowy, przy okazji odkrywając, że zaślepki po 40 latach są kruche jak z ciasta, a wnętrza drzwi nie były w fabryce domalowywane. Cóż, Fiat konkurował agresywnie cenami i oferowanym za małą kasę wyposażeniem, gdzieś musiał oszczędzać. Pomyślcie tylko, 50 ml oszczędzonego lakieru razy setki tysięcy aut. Potem Argenty były dziurawe już po kilku latach eksploatacji, ale niespecjalnie to obchodziło zarząd koncernu.
Zaczęła się zabawa i pomiary. Napięcie na wiązce do siłownika niby się pojawiało, ale nie za każdym razem. Co śmieszniejsze, dwa zapasowe silniczki podpięte do instalacji auta pozostawały tak samo martwe, jak ten siedzący już w Argencie. Przyniosłem drzwi wymontowane z grata na części, podpięliśmy i... raz na 10 wciśnięć przycisku szyba odrobinę się ruszała. Jako znany elektryk samochodowy, skoro widziałem napięcie na wiązce, uznałem, że po prostu dwa siłowniki są zepsute, a trzeci ledwo działa. Na szczęście pilnował mnie Maciek, który po prostu wyjął przycisk, rozebrał go i odkrył pogięty styk. Po 10 minutowej naprawie szyba już jeździła do góry i do dołu. Bez wymian siłownika i innych kombinacji.
Na szczęście zdjęcie boczka drzwiowego nie było zupełnie bezsensowne.
Choć siłownik okazał się być sprawnym, to przynajmniej przesmarowaliśmy mechanizm i prowadnice. Przy okazji pozwoliło to odnaleźć zagubione kable od głośnika. Były przyklejone taśmą i ukryte, dlatego nie dało się ich znaleźć jedynie zdejmując maskownicę. Ale zanim zajęliśmy się radiem, ważniejsze były długie światła. Ja oczywiście znowu za sprawdzanie wziąłem się bez sensu, czyli wpinania innej żarówki w miejsce obecnie zamontowanej. Chyba liczyłem na cud, przepalone oba obwody od długich świateł, z jednocześnie działającym mijania. Brzmi wiarygodnie. Ale bezpieczniki były całe, sprawdziłem, że przekaźniki cykają, więc oczywiście obie te rzeczy skreśliłem z listy przyczyn.
Już miałem zacząć rozklejać wiązki, kiedy przyszedł Maciek i znowu uratował mnie przed debilizmem. Wyjął listwę z przekaźnikami, ja klikałem światłami i w kilka minut zdiagnozował, że dwa są częściowo uszkodzone. Nie potrzebował żadnego schematu. Palcami wyczuł które przekaźniki klikają, kiedy przełączam światła. Poprzekładał, popodmieniał, wiedział już co się stało, poprosił tylko o zapasowe wyjęte z drugiej Argenty na części. Ja bym w tym czasie pruł bez sensu wiązki, wypowiadając przy tym poetyckie wyrażenia.
Bez radia nie ma jazdy samochodem
Wreszcie przyszła pora na radio. Za ChRL nie mogłem żadnego uruchomić. Maciek usiadł do tego i po kilku minutach okazało się, że zapasowego Blaupunkta podpinałem na odwrót, bo źle przeczytałem instrukcję. Zasilanie podałem na kostkę od głośników. Czy już mówiłem, że możecie mi mówić per elektryk samochodowy? Co lepsze, etatowy Caliber Argenty, którego uznałem za popsutego również w rękach Maćka zaczął działać. Ewidentnie złośliwość rzeczy martwych, Argenta testuje moją cierpliwość. Znam to. Polonezy też tak robią. Co jakiś czas psują się we wredny sposób, przejeżdżają kilkadziesiąt tys. kilometrów i robią powtórkę z rozrywki. Zupełnie jak mój pies. Nie jest sobą, jeśli raz na miesiąc np. nie załatwi się w domu tuż po spacerze, na którym już skorzystał z psiej toalety. Po prostu musi sprawdzić czy tym razem też dostanie o-pe-er za robienie czegoś nieprzyzwoitego.
Coś jednak naprawiłem sam.
Mama zawsze mi mówiła by cieszyć się z drobnych sukcesów. Dlatego po serii upokorzeń i pokazie elektrycznego dyletanctwa na pocieszenie naprawiłem włącznik światła w schowku. Połamałem go jakiś czas temu, ale na szczęście identyczny był w aucie na części. Odkręcenie i przykręcenie jednej nakrętki oraz podpięcie dwóch kabelków na szczęście nie przerosło moich umiejętności elektrycznych.
Skoro już mowa o tym, czego nie popsułem, czyli robotach dla małp, to przynajmniej boczek w prawych drzwiach poskładałem bez strat i zamontowałem nowe głośniki. Niestety, fabryczne wnęki są żałośnie płytkie, a maskownice płaskie, więc będę musiał po urlopie pokombinować jak to zrobić bardziej estetycznie. Na razie miało tylko uratować przed słuchaniem ryku motoru w trasie i zadanie spełnia.
Zabawne, na tekst o objętości około tysiąca słów na oko tylko 1/10 jest o tym co mi się udało, a nie o sytuacjach, w których Maciek musiał powstrzymać mnie przed czynieniem kretynizmów. To ja, Elektryk Samochodowy, jeden z ostatnich ocalałych z greckiego tankowca Lotus. Do wyjazdu choćby się paliło i waliło nie dotykam elektryki, bo znowu coś popsuję.
Ach, zapomniałem, że na liście był licznik. Okazało się, że po prostu końcówka linki od napędu wypada z zegarów, bo jest lekko ukruszona. Ja oczywiście miałem milion złych pomysłów na druciarską naprawę do czasu dorobienia nowej (nie pasuje od Poloneza, choć jest podobna), na czele z dziwnymi podkładkami wypychającymi wkład czy nałożeniem cyny na samą końcówkę, by ściślej wchodziła w otwór w liczniku. Kiedy ja wymyślałem bzdury, Maciek jakimś cudem tak założył linkę, że licznik zaczął działać. Bez drutowania. Nie wiem co dokładnie zrobił, ale wreszcie ustawiła się poprawnie.