Bentley Flying Spur V8 z wizytą w Warszawie. Czasami żałowałem, że nie jest niewidzialny
Bentley Flying Spur towarzyszył mi w podróżach po pięknych i okropnych zakątkach miasta, a ja poznawałem różne twarze i Warszawy i limuzyny za 1,5 miliona złotych.
Są takie samochody, przez które dzień wcześniej trudniej mi się zasypia. Wszystko przez mieszankę ekscytacji i stresu. To pierwsze występuje z powodu nadchodzącego skreślania kolejnych pozycji na liście „chciałbym tym pojeździć”. To drugie: ze względu na znaczną wartość auta. Czasami takie testy bardziej mnie stresują niż cieszą, zwłaszcza gdy zaczynam się zastanawiać, gdzie muszę pojechać i zaparkować.
To nie był mój pierwszy raz z marką Bentley
W ramach realizacji cyklu „Jak to jeździ”, miałem okazję jeździć Continentalem GT pierwszej generacji. Było miło, ale nowy Flying Spur, którego testowałem teraz, to trochę inna bajka. Jest większy i droższy. Bazowo kosztuje 162 300 euro przed doliczeniem podatków, ale ten egzemplarz był wyspecyfikowany na ponad 200 tysięcy euro. Przyjechał z centrali Bentleya do Warszawy tylko na kilka dni.
Pachniał nie tylko luksusem, ale i nowością
Jeszcze na parkingu pod warszawską siedzibą marki zauważyłem, że Flying Spur ma kilka twarzy. Jego przód rzuca się w oczy – trochę za sprawą wielkiego grilla, trochę przez nietypowe reflektory, a trochę dlatego, że znaczek na masce jest podświetlany. Można go wyłączyć albo schować, jeśli ktoś boi się złodziei.
Bok jest jakby z innej bajki: spokojny, stonowany i trochę niepozorny. Gdy oglądałem Bentleya z tej strony, po głowie chodziła mi nawet nazwa pewnej koreańskiej marki, brzmiąca tak samo jak zespół grający rocka progresywnego. Flying Spur jest trochę podobny do jej flagowego produktu. Podobnie jest z tyłu.
Srebrny lakier też sprawia, że ten wóz nie bije po oczach tak, jak można by się tego spodziewać po modelu za jakieś 1,5 miliona złotych. Dodatkowy plus takiego koloru? Nie wygląda się za kierownicą jak szofer. Do czarnego Bentleya bardziej pasuje specjalna czapeczka i białe rękawiczki.
Najpierw pojechałem pozwiedzać garaże
Okoliczny kompleks trochę zaniedbanych garaży z dziurawymi dróżkami dojazdowymi wydał mi się idealnym miejscem na kilka zdjęć Bentleya. Flying Spur mierzy ponad 5,3 metra, więc pewnie nie zmieściłby się za żadną z kolorowych bram. Długość to pierwsza rzecz, do której trzeba się przyzwyczaić, jadąc takim wozem. Oczywiście, w parkowaniu pomagają kamery, ale szybko się brudzą, bo nie są ukryte za żadną klapką czy znaczkiem. Bentley powinien zapewniać każdemu właścicielowi człowieka, który chodzi za autem i wyciera obiektywy aksamitną ściereczką.
Bentley Flying Spur V8: pierwsze wrażenia
Pod maską testowego egzemplarza z wielką naklejką „GB” z tyłu, która przypomniała mi lata 90. w Polsce (czy to efekt Brexitu?), pracuje 550-konny silnik 4.0 V8. W ofercie jest jeszcze W12, które zapewne szumi zamiast bulgotać. To silnik dla tych, którzy chcą zapomnieć, że w ogóle mają w samochodzie jakąś jednostkę napędową. V8 ciągle dyskretnie o sobie przypomina. Nie jest nachalne, ale słychać je w tle. Przyjemna ścieżka dźwiękowa. Masz dość delikatnego bulgotu? Pogłośnij zestaw audio firmy Naim. Brzmi idealnie czysto nawet podczas nieelegancko głośnego słuchania muzyki. Ja zapętliłem na playliście piosenkę T.Love „Warszawa” i pojechałem na Grochów, który podobno budzi się z przepicia.
Wracałem przez Pragę
Nie mam na myśli stolicy Czech, choć tam też chętnie bym się wybrał, gdyby tylko nie ograniczał mnie limit przebiegu w drogocennym Bentleyu. Jeszcze 20 lat temu pojechanie autem za 1,5 miliona na ulicę Brzeską mogłoby być uznawane za podejmowanie zbędnego ryzyka. Dzisiaj metro sprawiło, że Praga awansowała w rankingu najdroższych dzielnic miasta, a stare kamienice mieszają się tam z nowoczesnymi biurowcami i apartamentowcami. W ich garażach pewnie zdarzają się Bentleye. Tymczasem na Brzeskiej Flying Spur dostał… kilka kciuków w górę.
Bentley Flying Spur: wnętrze
Miejmy to za sobą: owszem, niektóre elementy kokpitu Flying Spura są takie, jak w innych autach koncernu VAG. Mowa m.in. o menu systemu multimedialnego albo o przyciskach na kierownicy. Czy to źle? Nie sądzę, bo wnętrze Bentleya i tak jest klasą samą w sobie. Zapach, wykończenie i ogólna atmosfera nie pozwalają zapomnieć, że to wóz za cenę dużego domu pod miastem. Nie da się też zapomnieć, jaka to marka, bo logotypy z literą „B” są nawet na pedałach.
O znikającym ekranie już pisałem. Warto wydać na tę opcję 4820 euro, zresztą Bentley Flying Spur raczej nie jest kupowany przez osoby, które mocno zastanawiają się nad każdym elementem wyposażenia. Raczej mówią „poproszę wszystko”.
W środku robią wrażenie też srebrne, wystające guziki do zamykania nawiewów albo ciężkie, chromowane dźwigienki za kierownicą. Sama kierownica jest gruba i obszyta wspaniałą skórą. Uwaga: ma tylko jeden stopień podgrzewania, więc jeśli przesiadasz się z Golfa, który ma ich aż trzy, mogą zmarznąć ci dłonie!
Bentley Flying Spur bardzo mnie zrelaksował
Stres, przez który słabo spałem, szybko minął. Świat zza kierownicy Bentleya jest po prostu lepszym miejscem. Można włączyć jeden z kilkudziesięciu trybów masażu i zerkać ze współczuciem na kierowców tak tanich i prostych aut, jak np. BMW X7. Biedni, muszą się pewnie męczyć…
Ani korek ani remonty dróg nie wpływają na samopoczucie kierowcy, bo Flying Spur jest kapsułą oddzielającą od wszelkich problemów. Jest genialnie wyciszony i cudownie resoruje. Nawet najgorsze progi zwalniające pokonuje się z przyjemnością. Pośpiech? Lepiej go unikać, niech to na nas czekają. Mimo wielkiej mocy, Bentley uspokaja. Najprzyjemniej jeździ się nim powoli, bez szarpania. Pomaga w tym tryb jazdy „Comfort”, w którym samochód leniwie reaguje na wciskanie gazu. To ustawienie mogłoby się nazywać „szofer chyba zapracował na podwyżkę”.
Jest też najbardziej zrównoważony tryb o nazwie Bentley. Szkoda, że nie ma jeszcze ustawień „Volkswagen” albo „Skoda”. W tym ostatnim plastiki zmieniłyby się na trochę gorsze, ale samochód byłby najszybszy na trasie, zganiając innych z lewego pasa miganiem świateł.
Zamiast trybu „Skoda”, Bentley Flying Spur V8 ma tryb „Sport”
Zwłoka po wciśnięciu gazu wtedy znika, a przyspieszenie powoduje przyjemne łaskotanie w brzuchu. Flying Spur V8 osiąga 100 km/h w cztery sekundy i maksymalnie może jechać abstrakcyjne 318 km/h, więc gdy trzeba, potrafi być szybki prawie jak Audi RS6.
To kolejna z twarzy tego auta. Może być samochodowym odpowiednikiem kąpieli z pianą, ale gdy kierowca ma ochotę na bycie najszybszym w powiecie, Flying Spur też mu w tym pomoże. Mimo charakteru i wymiarów, podczas szybkiej jazdy wcale nie czuje się nie na miejscu. Są mocne limuzyny, które ewidentnie nie nadają się do szaleństw – bujają się, kiepsko hamują i przechylają. Flying Spur przeciwnie: jest zwarty, ma naturalnie działający układ kierowniczy i potrafi zamienić się w auto prawie sportowe, tyle że bardzo długie. Imponujące. W12 pewnie jest jednak bardziej stonowane i cięższe.
Szybka jazda może oznaczać niezadowolenia pasażera z tyłu
Czy Bentley Flying Spur bardziej dba o kierowcę czy o pasażera? Ten spur… to znaczy spór, nie ma sensu. Obydwaj mają opiekę niczym w pierwszej klasie najlepszych linii lotniczych, o ile jeszcze jakieś zostały.
Z tyłu: oczywiście mnóstwo miejsca i jeszcze więcej gadżetów. Stoliczek jest co prawda trochę za mały, by postawić na nim wygodnie laptopa, ale da się to przeżyć. Mały ekranik między fotelami pozwala na sterowanie m.in. muzyką albo roletami. Da się go wyjąć i trzymać jak smarfona, więc nie trzeba nigdzie sięgać. Mój ulubiony element tyłu Flying Spura? Zdecydowanie zagłówek z poduszką miękką jak postawa życiowa niektórych polityków.
Zasypiając, aż trudno uwierzyć, że są na świecie jeszcze droższe i wygodniejsze samochody. Podobno.
Z tyłu jeździ się bardzo przyjemnie, ale chyba jednak wolę prowadzić
Po wzbudzeniu małej sensacji na ulicach (każdy bacznie się przygląda, kto siedzi na tylnej kanapie Bentleya z kierowcą) i oglądaniu warszawskich wieżowców przez okno dachowe, usiadłem jednak za kierownicą. Pojechałem na Wolę, bo to teraz jedna z najciekawszych dzielnic miasta. Mieszają się tam stare kamienice z parterami pełnymi zakładów rzemieślniczych typu naprawa maszyn do szycia albo szewc, z najnowocześniejszymi biurowcami ze szkła. Tych pierwszych z każdym rokiem jest coraz mniej, a drugie rosną szybciej niż Flying Spur spala paliwo (miasto: 17-20 litrów, trasa ok. 14 na sto kilometrów).
Bentley świetnie wygląda, odbijając się w szklanych witrynach i przejeżdżając przez świat obfitości, prestiżu i lśniących biur. Ale podczas jazdy przez zaniedbane rejony czułem się, jakbym oprowadzał bogatego, angielskiego turystę, który zdecydował się na nietypową wycieczkę pełną wrażeń. Czasami wolałbym wcisnąć przycisk sprawiający, że limuzyna stanie się na chwilę niewidzialna. Niestety, nie ma go nawet za dopłatą. To jedna z bardzo nielicznych wad tego samochodu - choć większość polskich klientów pewnie stwierdzi, że Flying Spur i tak za mało rzuca się w oczy.
Słowo od redaktora prowadzącego
Porównywanie Bentleya z Mercedesem klasy S, Audi A8 czy BMW serii 7 nie ma żadnego sensu. Nie jest to samochód tej samej klasy, nie jest też być może lepszy, tylko inny. W niemieckiej trójce stawia się za wszelką cenę na ultranowoczesne gadżety i bajery, kwirki i ficzury, których w Bentleyu próżno szukać. Bentley oferuje luksus w starym stylu: wyciszenie, grube materiały, grube drzwi, wszystko zrobione z ogromnym zapasem materiałowym, wręcz oburzającym. Z takiego Bentleya pewnie można byłoby zrobić trzy Dacie Sandero. A właśnie, ja obecnie jeżdżę Sandero, ale to tym to za parę dni...