REKLAMA

Można jechać poza terenem zabudowanym ile fabryka dała, bo Polska jest zbyt biedna żeby coś z tym zrobić

Porażka. Państwo z kartonu. Nieśmieszny żart. Te wszystkie słowa przychodzą do głowy na wieść o tym jaka jest przyczyna tego, że zatrzymanie prawa jazdy za przekroczenie dopuszczalnej prędkości o ponad 50 km/h poza terenem zabudowanym nie znalazło się w projekcie zmian przepisów.

fotoradar na ścieżce rowerowej
REKLAMA
REKLAMA

Od kilku lat za przekroczenie dopuszczalnej prędkości w terenie zabudowanym o ponad 50 km/h starosta zatrzymuje prawo jazdy kierującego na trzy miesiące. Od dłuższego czasu postulowano, że przepis ten powinien obejmować wszystkie drogi. Dlatego rząd zapowiadał zmiany w prawie. Pierwotnie przepisy miały wejść w życie od 1 lipca tego roku. Nie udało się z powodu koronawirusa oraz indolencji ustawodawcy. Warto zauważyć, że propozycja spotkała się z dużym sprzeciwem społecznym. Ludzie zagotowali się na myśl o tym, że za jazdę krajówką 141 km/h, ekspresówką 171 km/h, oraz autostradą 191 km/h ktoś nałoży na nich mandat w wysokości 500 zł , doda 10 punktów karnych, a następnie zabierze prawo jazdy. Ostatnio Ministerstwo Infrastruktury poinformowało, że przedłożyło projekt zmian w prawie, które mają poprawić bezpieczeństwo na drogach. Znikło z niego zatrzymanie prawa jazdy za przekroczenia prędkości również poza terenem zabudowanym. Powód jest śmieszny, ale jednocześnie prozaiczny. Chodzi o pieniądze.

Państwo polskie nie ma pieniędzy na zatrzymanie prawa jazdy poza terenem zabudowanym

Serio. Przepisy nie wejdą w życie, bo nie ma pieniędzy na ich realizację. Każde zatrzymane prawo jazdy to pojedyncze postępowanie administracyjne. Procedura wygląda tak, że bez względu na to, czy policjant w czasie kontroli drogowej fizycznie odebrał prawo jazdy, czy przekroczenie zostało zarejestrowane przez fotoradar, czy inny organ upoważniony do kontroli drogowej, postępowanie prowadzone jest przez właściwego starostę. To on wydaje decyzję administracyjną, która skutkuje zatrzymaniem prawa jazdy na 3 miesiące. Szacowano, że w wyniku objęcia przepisem o przekroczeniu dopuszczalnej prędkości wszystkich dróg, prawo jazdy straciłoby około 40 tysięcy kierowców. Czyli skutkowałoby to tym, że jedno starostwo powiatowe przeprowadzałoby dodatkowe 100 postępowań administracyjnych w tej sprawie rocznie. I na to zabrakło pieniędzy.

zatrzymanie prawa jazdy poza terenem zabudowanym

Powiaty nie chcą pracować za darmo

Starostowie podnieśli, że ustawodawca w projekcie zmian nie podniósł kwestii finansowania zadania. W związku z tym koszt zostałby przerzucony na samorząd terytorialny. Powiaty argumentowały, że do realizacji nowych przepisów musieliby zatrudnić nowych pracowników. Najgorzej byłoby w początkowym okresie obowiązywania przepisów, zanim kierowcy wyrobili w sobie nawyk przekraczania dozwolonej prędkości o 49 km/h. Zarówno nowym pracownikom, jak i obecnym trzeba zapłacić. Jak zgrabnie ujął to Związek Powiatów Polskich: „w wydziałach komunikacji powiat nie zatrudniają wolontariuszy”. Trudno się z ty nie zgodzić, bo każdy chce dostawać wynagrodzenie za wykonaną pracę. Powiaty poprosiły o wskazanie przez rząd źródła finansowania zadania. Podpowiedziały, że można kosztami obciążać sprawców wykroczeń. Rząd doszedł jednak do wniosku, że nie znajdzie dodatkowych pieniędzy na realizację tego przepisu. Dlatego wykreślił go z ostatecznej wersji projektu, która trafi pod głosowanie w Sejmie. A na pytania, dlaczego wykreślił, odpowiada krótko: to wina powiatów.

Pojawiły się również głosy, że za brakiem zmian stoją rozgrywki w obozie władzy

Nie od dziś wiadomo, że w rządzie trwa walka o wpływy i władzę między premierem, a ministrem sprawiedliwości. I to z tego resortu miała wyjść krytyka postulowanych zmian. We wrześniu w mediach pojawiły się doniesienia, że obóz ministra chce wprowadzić absurdalne progi, za przekroczenie których będzie odbierane prawo jazdy. Byłoby to możliwe dopiero za jazdę z prędkością wyższą niż 180 km/h na krajówkach, 240 km/h na ekspresówkach oraz 280 km/h na autostradach. Głupie prawda? Chodziło o to, żeby przepis był tak naprawdę martwy. Nie uderzałby w elektorat, który pochodzi z rejonów słabiej zurbanizowanych: wsi oraz małych miasteczek, przez co musi pokonywać długie trasy do pracy. Jakby masowo zaczęli tracić prawo jazdy w wyniku zmian wprowadzonych przez rząd, to zemściliby się przy urnie wyborczej. Dzięki temu, że wcześniej negatywnie zareagowały powiaty, to je można wskazać jako przyczynę braku zmian, a nie wynik walki o wpływy.

zatrzymanie prawa jazdy poza terenem zabudowanym
Takim można stracić prawo jazdy na drodze publicznej

To nie pierwszy taki przypadek, że pieniądze stają na drodze realizacji przepisów

Rok temu pojawił się raport Najwyższej Izby Kontroli, która przyjrzała się odcinkowym pomiarom prędkości. Wnioski były druzgocące. W latach 2015-2017 kamery zarejestrowały 204 tysiące przekroczeń pozytywnie zweryfikowanych, potwierdzonych i przekazanych do dalszego postępowania. Z powodu braku kadrowych Generalny Inspektorat Transportu Drogowego dopuścił do przedawnienia się 115 tysięcy spraw. Ale całości obrazu nędzy dopełnia dopiero kolejna informacja z raportu. Żeby zmniejszyć liczbę postępowań Inspektorat przeprogramował urządzenia pomiarowe, żeby zwiększyć ich tolerancję. Niektóre z nich rejestrowały przekroczenie dopiero, gdy wynosiło więcej niż 30 km/h powyżej dozwolonej prędkości na tym odcinku. Powstało przez to mylne przekonanie, że radary nie zwiększają bezpieczeństwa na drogach. Dziwne żeby zwiększały, skoro nie działają prawidłowo. Co ciekawe systemy pomiarowe objęły tylko 77 km dróg w Polsce. Z powodu zwiększonej tolerancji nie wystawiono 2,8 miliarda złotych mandatów, w tym 410 milionów za przekroczenia na odcinkowym pomiarze prędkości. Powstało błędne koło. Nie ma pieniędzy na egzekucję, ale nie zarabia się pieniędzy bo się nie wystawia mandatów,

To smutne, że zatrzymanie prawa jazdy za przekroczenie poza teren zabudowanym nie doszło do skutku

REKLAMA

Polskie drogi to niebezpieczne miejsce. Agresja na drodze, brak kultury, ignorowanie przepisów to codzienność. Kwoty mandatów stoją w miejscu, trudno jest spotkać kontrolę drogową. Państwo nie ma środków na to, żeby egzekwować bezpieczeństwo na drogach. Wolą wydawać bezsensownie pieniądze, a to na maszty, a to na wybory, które się nie odbyły i wiele innych mało potrzebnych rzeczy. Niestety jeżeli chce się mieć bezpiecznie na drogach to trzeba być twardym i pójść na wojnę z elektoratem. Inaczej nie nauczymy się, że szybko, ale bezpiecznie to mit. Zanim ktoś wyskoczy z przykładem Niemiec, to zgoda, zróbmy sieć dróg jak w Niemczech i znieśmy w niektórych miejscach limity. Ale od razu wprowadźmy ich system mandatowy, egzekucyjny oraz testy po zabraniu prawa jazdy. Wtedy też uspokoimy ruch na tyle, że będzie można przymknąć oko na jazdę autostradą z gazem w podłodze.

Owszem przekroczenie prędkości na drogach ekspresowych i autostradach jest mniej niebezpieczne niż w terenie zabudowanym, czy na drodze krajowej, ale w przypadku ewentualnego zderzenia skutki są o wiele gorsze. Nie możemy przywalać na patologię. Na popędzanie światłami, na prujące pełną prędkością lewym pasem samochody służbowe, których kierowcy mają target do wyrobienia. Na to, że jazda 90 km/h droga krajową uchodzi za snucie się, że przestrzeganie prędkości to frajerstwo. Niezależnie od tego, czy powodem rezygnacji z przestrzegania prawa oraz zmian w nim są rozgrywki polityczne o dominację w obozie władzy, czy brak pieniędzy, jest to po prostu smutne.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA