Tak, przyznaję to wprost: nie mam nic przeciwko temu, żeby na polskich drogach było więcej fotoradarów. Dużo, dużo więcej. Mnóstwo więcej. Natomiast wątpię, czy samo ich stawianie rozwiąże jakikolwiek problem.
Dla uspokojenia - póki co liczba fotoradarów nie zwiększy się o mnóstwo. Jak podaje SAMAR, właśnie ogłoszony został przetarg na 26 nowych egzemplarzy. W sumie, w ramach projektu rozbudowy, ma zostać zakupionych 358 sztuk tego typu urządzeń, z których większość (247) zastąpi te już istniejące, 11 będzie przenośna, natomiast 100 będzie świeżych i trafi w nowe miejsca.
Warto przy tym pamiętać, że nie cała 100 będzie fotoradarami - 5 urządzeń będzie monitorować wjazd na przejazd kolejowy wbrew sygnalizacji świetlnej, a 30 wjazd na skrzyżowanie na czerwonym świetle. Zostaje 39 do odcinkowego pomiaru i 26 faktycznych fotoradarów, czyli 65 nowych punktów.
I tak sporo, biorąc pod uwagę, że według danych z marca zeszłego roku, w Polsce funkcjonowały 432 stacjonarne fotoradary. Niestety na rozbudowę sieci będzie trzeba poczekać - instalacja urządzeń w nowych lokalizacjach planowana jest na trzeci kwartał tego roku.
I tak - napisałem „niestety”.
Bo choć jako kierowca powinienem pewnie domyślnie być ich przeciwnikiem, tak nie mam z nimi żadnego problemu. Nie tylko dlatego, że nigdy nie dostałem żadnego zdjęcia i powiązanego z nim mandatu, ale też dlatego, że patrząc na to, co często dzieje się na naszych drogach, wciąż liczę na to, że znajdzie się jakieś rozwiązanie, które trochę uleczy sytuację.
Ale, żeby nie było, mam kilka ale.
Ale pierwsze - czy na pewno fotoradary powinny być oznakowane?
Z jednej strony takie rozwiązanie ma sporo plusów. Kierowcy widząc informację o fotoradarze odpowiednio wcześniej zdejmują nogę z gazu, co jest przecież głównym celem. Do tego, przynajmniej w teorii, unikamy sytuacji, kiedy ktoś nagle orientuje się, że przed nim znikąd wyrasta fotoradar i nie tworzy zagrożenia, gwałtownie hamując. Plus nie da się bronić sztuczkami „a ja nie wiedziałem, nie widziałem, mam horom curkę, a teraz każą płacić”.
Z drugiej strony, nawet pomimo odpowiedniego oznakowania fotoradarów, byłem świadkiem masy sytuacji, kiedy ktoś się zagapił (podwójnie: cisnąc po zabudowanym plus przegapiając znak z fotoradarem) i ostatecznie i tak hamował w ostatniej chwili.
Co jeszcze gorsze, obecność fotoradaru często ujawnia trzecie zagapienie się, dotyczące tego, jaka w danym miejscu jest dopuszczalna prędkość. I tak np. często jeżdżę przez lokalizację z fotoradarem, gdzie obowiązuje ograniczenie do 70 km/h (jest wcześniej znak i jest to jedyny znak poza informacją o fotoradarze w tej okolicy), ale niektórzy decydują się na wszelki wypadek jechać 50 km/h. A zdarzają się i tacy, którzy jadą 40 km/h. Co oczywiście przestępstwem nie jest, ale nie o to chodzi w pomiarze prędkości, żeby tamować ruch.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jeden problem w przypadku fotoradarów stacjonarnych - wiadomo, gdzie są. Wystarczy aplikacja albo dobra pamięć, jeśli jeździmy częstą tą samą trasą i już, po kłopocie. Ciśniemy, ile nam się wydaje rozsądnie wszędzie, tylko na tym jednym czy dwóch punktach zwalniamy.
Po części jest sukces - w punkcie z fotoradarem jedziemy wolniej. Tylko co z całą resztą trasy?
Ale drugie - odcinkowy pomiar prędkości.
Tu akurat cieszy, że tych urządzeń będzie najwięcej spośród nowej setki, bo są w stanie uspokoić ruch na trochę większym dystansie.
Tylko to nadal trochę za mało - 39 nowych odcinków, na których może będzie spokojniej. A co z resztą? I tutaj znowu powraca wątek tego, czy fotoradary i odcinkowe pomiary prędkości powinny być oznaczane. W idealnym wariancie lepiej byłoby, gdyby nie były oznaczane, było ich sporo, a do tego zmieniały regularnie swoje położenie - wtedy nie pomogłaby na dłuższą metę żadna aplikacja i żadna znajomość terenu. Musielibyśmy mieć świadomość, że wszędzie warto jeździć zgodnie z przepisami.
Ale to niestety wizja potencjalnie mocno przeidealizowana.
Ale trzecie - ten system jest dziurawy.
Co zresztą nie tak dawno temu opisywał Grzegorz. Mamy więc kiepską sytuację, w której zostaje stwierdzone wykroczenie, ale wcale nie jest pewne, że zostanie wymierzona kara. I nie zmieni jej nastawianie miliona fotoradarów.
Nie będę w tym miejscu proponował może radykalnych rozwiązań w rodzaju obciążania z automatu właściciela auta, chociaż... takie rozwiązania funkcjonują np. w Holandii i jakoś ludzie z tym żyją.
Może dlatego wolą jeździć na rowerach.
Ale czwarte - nie zwalajmy wszystkiego na innych.
Absolutnie obowiązkowy punkt każdej dyskusji o fotoradarach i przekroczeniach prędkości. Będę jeździł zgodnie z przepisami, jak będą lepsze drogi. Będę jeździł zgodnie z przepisami, jak będzie mniej znaków. Będę jeździł zgodnie z przepisami, jak uznam, że ograniczenia prędkości są sensowne.
I tak - pełna zgoda. Polska drogowa choruje na zaawansowaną i postępującą znakozę, która często zamiast poprawić bezpieczeństwo, wprowadza chaos i zamęt. Tu i tam zostanie postawione ograniczenie, co do którego nikt - włącznie ze stawiającym - nie ma pomysłu na to, dlaczego właściwie ono stoi. Tu i tam zostanie jakiś znak po remoncie i tajemniczym sposobem będzie stał i stał. Tu i tam mamy albo kilka znaków jednocześnie, i nie wiadomo, na którym się skupić, albo serię zmian ograniczenia co kilkadziesiąt czy kilkaset metrów.
To wszystko jest jak najbardziej chore i bez sensu, prowadząc jednocześnie do tego, że zaczynamy ignorować naprawdę istotne znaki. Co jednak nie zmienia faktu, że da się jeździć zgodnie z przepisami - nawet jeśli potrafi to sprawić spore problemy.
A przynajmniej można próbować. Bo jeśli zawsze będziemy powoływać się na jakiś losowo lub niesłusznie postawiony znak, usprawiedliwiając tym samym ewentualne wykroczenia, to... nigdy nic się nie zmieni.