Wypadek na Sokratesa to dobra okazja dla populistów. Warto zdawać sobie z tego sprawę
Strasznie długo się zabierałem za ten wpis, bo nie wiedziałem jak przekazać to, co chcę przekazać, żebyście nie pomyśleli sobie czegoś złego. E, i tak sobie pomyślicie.
Jeszcze jakieś 10 lat temu wypadki śmiertelne w Warszawie, również te na przejściach dla pieszych, nie przebijały się do głównego nurtu wiadomości. No ktoś zginął, tak bywa. Trudno, żyjmy dalej i uważajmy na siebie. Teraz jednak sytuacja się gwałtownie zmieniła. Zmieniła się w kierunku tego, że wypadki z udziałem pieszych – nie tylko w stolicy – stały się niesłychanie medialne. Są one tak znaczącymi wydarzeniami, że możemy je wręcz nazwać i każdy będzie wiedział o co chodzi – wypadek na moście Poniatowskiego, wypadek na Sokratesa itp., mieszkańcy stołecznej aglomeracji przeważnie są w stanie skojarzyć o czym mówimy.
Uwaga: to dobrze
To dobrze z dwóch powodów: nagłaśnianie wypadków sprawia, że ludzie generalnie są ostrożniejsi. Czasem wpadamy w łatwą pułapkę wrzucania wszystkiego do jednego worka, podczas gdy wspomniany wypadek na moście Poniatowskiego nie ma nic wspólnego z wypadkiem na Sokratesa. Pierwszy był nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, w drugim sprawca może usłyszeć nawet zarzut zabójstwa (okoliczności wskazują, że słusznie). Jednak zawsze gdy mówi się o wypadku, w społeczeństwie pozostawia to jakiś ślad, który może sprawi, że ktoś, gdzieś i kiedyś nie dociśnie do końca tylko pomyśli „nie chciałbym być następnym bohaterem pierwszej strony na TVN24”.
To dobrze też z innego powodu: w swoim niezbyt fortunnym wpisie na Facebooku prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski przypomniał, że w stolicy liczba ofiar wśród pieszych spada z roku na rok. W krajach, gdzie wypadków jest naprawdę dużo, nikt nie robi z nich „jedynek” na portalach. Po prostu uprząta się miejsce i żyje się dalej. Jeśli potrafimy już nazwać wypadki i je rozpoznać, to znaczy że nie ma ich aż tak wiele. To znaczy – co potwierdzają statystyki – że jest coraz lepiej.
To idealny moment do narodzenia się populizmu
Gdy wypadki stają się rzadkie, do głosu dochodzą radykałowie, którzy znajdują w nich pożywkę dla swoich idei i chcą zastosować odpowiedzialność zbiorową w myśl koncepcji, że każdy kierowca jest potencjalnym zabójcą. Oczywiście, że jest, podobnie jak każdy mężczyzna jest potencjalnym gwałcicielem. Powstaje wtedy pytanie, jak sprawić by z potencjału nie wyszły realne skutki. Teraz, na fali medialności wypadku z ulicy Sokratesa prezydent Rafał Trzaskowski zapowiada wprowadzenie strefy Tempo 30 na 2/3 warszawskich ulic i wiele innych działań z dziedziny poprawy bezpieczeństwa ruchu drogowego.
Świetnie, ale to nic nie da
Wiecie co da wprowadzenie strefy Tempo 30? Da tyle, że ludzie pokrewni mentalnie sprawcy niedawnego wypadku będą przekraczać prędkość nie o 80, a o 100 km/h. I oczywiście zdarzy się kolejny wypadek, którego przyczyną będzie zbyt szybka i brawurowa jazda. A im później się zdarzy, tym silniej będzie nagłośniony i tym większą moc zyskają jeszcze radykalniejsze głosy, że strefa Tempo 30 nie sprawdziła się, i trzeba wprowadzić strefę Tempo 10. Prawda jest taka: miażdżąca większość kierowców nie jest sprawcami żadnego wypadku, co więcej – ok. 80% kierowców nie spowodowała nawet kolizji.
Przyczyną wypadku na Sokratesa było ignorowanie podstawowych przepisów ruchu drogowego obowiązujących w tym miejscu. Zaostrzenie ich nic nie da, tzn. będą dokładnie tak samo ignorowane przez tę samą grupę ludzi odpornych na wiedzę o konsekwencjach swoich czynów. Prawo działa tylko na tych, którzy go przestrzegają. Boję się, że ludzie ściśle trzymający się przepisów i naprawdę uważający na drodze zostaną ukarani za przestępstwo jednego człowieka w rytm populistycznych krzyków o mordercach.
To jak powinno być?
Cała para wygenerowana przez ostatnie wydarzenia powinna iść w stronę eliminacji jazdy szybkiej i niebezpiecznej, a premiowanie jazdy spokojnej i łagodnej. Mam kilka pomysłów na tę okazję – jako że jesteśmy na portalu technologicznym, to właśnie technologia mogłaby w tym pomóc.
Zamiast Tempo 30 – nieoznakowane pomiary odcinkowe na zmieniających się miejscach w mieście. Jednego dnia może to być twoja lokalna ulica, drugiego dnia trasa obwodnicy. Nie wiesz, gdzie może być ustawione urządzenie rejestrujące, więc na wszelki wypadek jedziesz spokojnie.
Przekroczenie prędkości o ponad 30 km/h w obszarze zabudowanym – zabieramy dowód rejestracyjny i masz 2 tygodnie na zamontowanie obowiązkowego nadajnika GPS, który przekazuje twoją prędkość do systemu. Jak znowu przekroczysz o ponad 30 km/h – fik, po prawie jazdy.
Przebudowy dróg – akurat ronda, o których też ponoć mówił Rafał Trzaskowski też są dobrym pomysłem, niezłe są też inteligentne światła, które zmienią się na czerwone jeśli ktoś przekroczy prędkość o więcej niż 10%. Fatalne są progi zwalniające typu podrzutowego, ponieważ skłaniają do nabywania SUV-ów na wielkich kołach, a zarazem stanowią problem dla autobusów, w których pasażerowie podskakują jak piłeczki. W Holandii stosuje się łagodne progi – wyniesienia, przez które można przejechać 30 km/h płynnie, ale szybciej już jest trudno, a prędkość 100 km/h zupełnie nie wchodzi w grę.
Wizja zero – to niemożliwe
Ważne, aby w tych działaniach zachować jedną myśl przewodnią – nie walczymy z ruchem drogowym, tylko z patologiami ruchu drogowego. Niestety obecnie do głosu dochodzą ludzie, którzy chcą walczyć z ruchem drogowym jako takim i eliminować go w całości, twierdząc słusznie, że brak ruchu to brak wypadków. Niestety zgadzam się, że „wizja zero ofiar” jest nierealna, bo zawsze będą szaleńcy, ludzie którzy dostali zawału za kierownicą i nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, jak wypadek na moście Poniatowskiego. Im mniej jest jednak wypadków, tym większe wysiłki trzeba podejmować, by ich liczba wciąż spadała, a osiągnięcie zero ofiar przy obecnej skali ruchu jest moim zdaniem niemożliwe. Po prostu wypadki będą coraz rzadsze i będą stanowiły coraz większą sensację, wywołując fałszywe poczucie, że jest ich coraz więcej, a „polskie zebry pływają we krwi”.