REKLAMA

Przestańcie sprzedawać biedne wersje aut elektrycznych. To tylko zniechęca do elektromobilności

Ostatnio narzekałem na rozczarowujące wyposażenie VW ID.4 za 156 tys. zł. Okazuje się, że skromne wyposażenie modeli elektrycznych to nie wyjątek, a reguła.

VW id.4 wyposażenie
REKLAMA
REKLAMA

Wygląda na to, że starzy producenci samochodów ciągle próbują sprzedawać swoje produkty w ten sam sposób. Przyciągając klientów do salonów przede wszystkim ceną. W efekcie w cennikach znajdujemy modele, których nigdy w życiu nie spotkamy na ulicach. Bo nikt nie chciałby ich kupić.

Wiem, tak to działa od pradawnych czasów

Sprzedajesz auta za 90 tys. ale w reklamie krzyczysz że już od 65 tys. zł. Klient skuszony ceną z plakatu przychodzi do salonu i tam się okazuje, że jego wymarzone auto z salonu za 65 tys. nie ma połowy elementów, których oczekuje od nowego auta z salonu. Ale to zupełnie nie szkodzi, bo za jedyne parę tysięcy więcej jest średnia wersja, która ma już 2/3 z nich. A jakby skorzystać z odpowiedniego wariantu finansowania, to okaże się, że stać człowieka na zapłacenie raty miesięcznej za wersję za 90 tys. zł, która ma więcej, niżby się oczekiwało. A potem wychodzi, że człowiekowi się tylko tak wydawało, że go stać, ale wstyd się przyznać, trzeba zacisnąć pasa i płacić raty. Na pocieszenie zostaje wypasiona bryka pod domem.

Być może tą drogą idzie też Volkswagen

Bo jak inaczej wytłumaczyć, że w samochodzie za 156 tys. zł dostajemy plastikową kierownicę, nieogrzewane fotele i stalowe obręcze kół? Że ogrzewane fotele i skórzaną kierownicę można mieć dopiero w wersji za 171 tys. zł, a kamerę cofania przewidziano dopiero w wersji za 188 tys. zł? I że nawet w tej za 188 tys. zł dostajemy auto na stalowych obręczach, bo aluminiowe kosztują dodatkowe 3 tysiące? Chyba można to wytłumaczyć jedynie właśnie tak, że trzeba człowieka ściągnąć do salonu, a potem już da się go namówić na wszystko.

ID.4 z plastikową fajerą

Żeby nie było, to wcale nie jest tak, że Volkswagen poszedł po bandzie, a gdzie indziej jest lepiej‌

Kia e-Niro podgrzewane fotele ma dopiero w środkowej wersji wyposażenia, a regulację odcinka lędźwiowego dopiero w najwyższej za 168 tys. zł. W Hyundaiu Kona Electric pompę ciepła przewidziano wyłącznie w najwyższej wersji wyposażenia za ponad 200 tys. zł. W Oplu Mokka-e podgrzewane fotele i asystent martwego pola w standardzie są dopiero w topowej odmianie za 162 700 zł. Nissan Leaf w bazowej wersji nie ma podgrzewanych foteli ani skórzanej kierownicy. Przykłady można by mnożyć.

Jasne, nie ma szans, by w podstawowej wersji zmieścić wszystkie elementy wyposażenia, bo a) nie każdy potrzebuje np. podgrzewanych foteli, czy regulacji podparcia lędźwi oraz b) wówczas na samochody elektryczne mogliby pozwolić sobie tylko zamożni ludzie. Najbliżej takiego podejścia jest Tesla, w której dopłaca się tylko za niestworzone rzeczy, ale nikt się nie łudzi, że Musk sprzedaje tanie auta. Chodzi mi tylko o to, żeby producenci naprawdę postarali się zachęcić klientów do przesiadki do samochodów elektrycznych pokazując, że dostają w ten sposób coś więcej, niż tylko łatkę osób troszczących się o środowisko naturalne i możliwość pożegnania na zawsze stacji paliw dzięki ładowaniu samochodu z gniazdka w domu.

ID.4 na plastikołpaku

Niech nie oszczędzają na elementach, które decydują o odbiorze samochodu na co dzień

Oczywiście, auta elektryczne muszą być droższe bo technologia, metale ziem rzadkich itp. Ale jak już są droższe, to niech nie będą biedne. Dlaczego mam wydać 150 tys. zł na samochód, w którym będzie mi zimno w tyłek i który muszę zabrać do tapicera, żebym z przyjemnością chwytał kierownicę? Dlaczego na VW ID.4 mam wydawać 200 tys. zł by mieć kamerę cofania, która np. w Stanach należy do wyposażenia obowiązkowego w każdym nowym samochodzie?

REKLAMA

Samochody elektryczne nie są tanie i nie trzeba udawać, że są

Jeśli kogoś stać na auto elektryczne i będzie chciał je mieć, to kupi je sobie w bogatej wersji. A jak go nie stać, to biedne wyposażenie podstawowej, ale wciąż nietaniej wersji, utwierdzi go w przekonaniu, że te samochody elektryczne to zabawki dla bogatych dziwaków i zostawi niesmak po wizycie w salonie. Do tego pewnie zachęci do kupienia kolejnego samochodu z silnikiem spalinowym, w którym płacąc te same pieniądze, nie będzie narzekał na te same braki. A jak już kupi, to szybko do salonu nie wróci.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA