Wczesne samochody elektryczne w ogóle nie powinny były powstać. 10-letni Golf niby działa, ale jakim kosztem
Norweski youtuber kupił Golfa, który wkrótce skończy 11 lat. Samochód kosztował w przeliczeniu zaledwie 14 tys. zł. Ma napęd elektryczny i niespecjalnie do czegoś się nadaje. Doprowadziło mnie to do ciekawego wniosku.

Volkswagen e-Golf i e-Up! to samochody elektryczne z czasów, gdy Volkswagen nie wymyślił jeszcze, że musi mieć 69 modeli z serii ID. Obydwa niewiele różniły się wizualnie od wersji spalinowych, obydwa też raczej nie zachwycały użytecznością. Golf z akumulatorem głównym o pojemności niewiele ponad 22 kWh dawał ok. 100 km realnego zasięgu, czyli śmiesznie mało, nie tylko jak na dzisiejsze czasy – po prostu mało. Właśnie taki samochód kupił norweski youtuber i sprawdził, jak to jeździ i jak się ładuje po ponad 10 latach eksploatacji, dość wytężonej – Golf przejeżdżał ok. 13 tys. km na rok. Można więc śmiało przyjąć, że jeździł codziennie.
Test w temperaturze -11'C zaczął się przy stanie akumulatora wynoszącym 88 proc. Do celu było ok. 80 km, a wskaźnik zasięgu pokazywał, że da się przejechać 82 km bez ładowania. Udało się, ale było w tym trochę oszukiwania, bo kierowca jechał autostradą z prędkością poniżej 90 km/h, a gdy zużycie zaczęło gwałtownie spadać, zjechał na wiejskie drogi, żeby zmniejszyć średnią szybkość. Końcówkę trzeba było już przejechać bez ogrzewania, na szczęście było z górki i pod koniec udało się jeszcze zaoszczędzić trochę energii. Ostatecznie jednak dystans ponad 80 km e-Golf przejechał „na ostatnich nogach” przy zmniejszonej dostępności mocy, ale do stacji ładowania dotarł.
Elektryczny Golf z 2014 r. ładuje się bardzo żwawo i to z użyciem gniazda CCS
Nie widzę najmniejszego sensu kupowania samochodu elektrycznego (w celu realnego użytku, a nie „dla hecy”) bez gniazda szybkiego ładowania DC/CCS. Nie ma go w Nissanie Leaf I ani w Mitsubishi i-MiEV. Pchanie się w umierający standard ChaDeMo też jest pozbawione uzasadnienia, więc w tej kwestii e-Golf wygrywa, i to mocno. Za sprawą CCS-a norweski youtuber naładował to auto na stacji szybkiego ładowania utrzymując prawie przez cały czas moc ładowania na poziomie 40 kW (do 80 proc.). Ostatecznie ładowanie z 10 do 96 proc. zajęło 36 minut. To naprawdę niedużo, więc nie to jest problemem.
Problemem jest degradacja akumulatora, która gdy już się zacznie, to leci
Póki jest dobrze, to jest wspaniale, a jak zaczyna być źle, to pozostaje tylko uciekać. VW e-Golf zaczął swój żywot z akumulatorem o pojemności nieco ponad 20 kWh. W 2023 r. zostało z tego 17,7 kWh, a obecnie już tylko 16,7 kWh. W ciągu 2-3 lat e-Golf albo będzie do wyrzucenia, albo trzeba będzie wymyślić, jak wymienić w nim akumulator. Jeśli startujesz z poziomu 80 kWh, to degradacja do 70 kWh nie będzie jakoś specjalnie odczuwalna na co dzień, ale przy 20 kWh pojemności początkowej każda utracona watogodzina boli jak ząb o czwartej rano.
Wniosek końcowy
Wszystkie „wprawkowe” samochody elektryczne, takie jak:
- Nissan Leaf
- VW e-Golf
- Mitsubishi i-MiEV
- Renault Zoe i Fluence Z.E.
- i inne
W ogóle nie powinny były powstać. Nie należało tego pchać na rynek, ponieważ nie miały one żadnych zalet funkcjonalnych ponad tradycyjnie napędzanymi samochodami, ich bezemisyjność była ich jedyną teoretyczną zaletą. Za to wspaniale zbudowały narrację dla przeciwników samochodów elektrycznych. Mogą oni teraz pokazywać palcem te „wiekowe” samochody i mówić, że auta na prąd do niczego się nie nadają. Sprytnie pominą aktualne modele, gdzie nawet malutkie auta jak Fiat Grande Panda czy Hyundai Inster mają dwa razy więcej pojemności akumulatora niż Renault Zoe sprzed lat, i powiedzą że to wszystko jest do niczego i liczy się tylko Passat z TDI. W tym ostatnim będą akurat mieli trochę racji.