Jeżdżąc Uberem dobijasz planetę. Taksówką zresztą też
Według badań zastąpienie prywatnych samochodów tanimi usługami przewoźniczymi typu Uber, nie dość, że nie rozwiązuje problemu korków, to potęguje problem zanieczyszczenia powietrza.
Założenia były bardzo obiecujące. John Zimmer, współtwórca usługi Lyft, wprowadzając ją na rynek zapowiadał, że do 2025 r. w Stanach prywatne samochody będą ludziom potrzebne w tym samym stopniu, co dziś napędy DVD. Czyli właściwie wcale. Według jego planów znacznie popularniejsze niż posiadanie własnego auta będzie korzystanie z usług firm podwózkowych w ramach abonamentu – tak jak z telefonami. Wykupujesz abonament no limit i jesteś wożony ile chcesz.
Usługi tego typu miały rozwiązać główne problemy transportowe w miastach
Tam gdzie działała prężnie komunikacja miejska – to ona miała pozostać głównym sposobem poruszania się po mieście. Ale tam, gdzie niedomagała, problem rozwiązywać miałyby usługi podwożenia – klienci nie musieliby się martwić o to, gdzie zaparkować, w ogóle można by oddać przestrzeń parkingową ludziom, bo samochody podwożące mieszkańców byłyby praktycznie cały czas w ruchu. Na ulicach zrobiłoby się spokojniej, a z centrów zniknęłyby samochody poparkowane gdzie się da. A mniej aut i mniej korków miało oznaczać niższe zanieczyszczenie powietrza.
Idealistyczne zapowiedzi nie przetrwały zderzenia z rzeczywistością
Najpierw okazało się, że usługi uberopodobne nie pomogły w rozwiązaniu problemu korków. Ci, którzy jeździli autami wcześniej, nadal wolą swoje samochody. A do Uberów przesiedli się ci, którzy wcześniej korzystali z komunikacji miejskiej. Po co gnieść się w autobusie czy tramwaju, skoro można pojechać tanio jakimś Lyftem czy Uberkiem. Tak przynajmniej wyszło z badania przeprowadzonego w Szanghaju, Cambridge i Singapurze. Korków wcale nie ubyło – jest ich więcej i są dłuższe.
Co gorsza, korzystanie z usług firm podwózkowych nie oznacza poprawy jakości powietrza
I to nawet w sytuacji, gdyby ludzie zupełnie zaprzestali jeździć prywatnymi autami i wszystkie przejazdy samochodowe w mieście realizowano by z pomocą firm usługowych. Takie wnioski wyciągnęli kolejni badacze – tym razem z Carnegie Mellon University z Pittsburgha.
Korzystając z danych na temat ruchu ulicznego zasymulowali wymianę prywatnych samochodów na usługi firm transportowych w sześciu miastach w Stanach Zjednoczonych. Jak się okazało, czas oczekiwania na kolejnego pasażera, w którym kierowca siedzi zwykle w aucie z odpalonym silnikiem oraz czas pustych przejazdów, czyli drogi pokonywanej po wysadzeniu jednego klienta do odebrania kolejnego, zwiększają zużycie paliwa oraz emisję gazów cieplarnianych wynikających z usługi wożenia pasażerów o 20 proc. Co więcej, oznaczają dodatkowe 60 proc. kosztów wynikających ze zwiększonego ruchu, wypadków i hałasu. A gdyby tymi usługami chcieć zastąpić komunikację miejską, wszystkie wyniki trzeba by pomnożyć razy trzy.
Ale na to też już znaleziono rozwiązanie – trzeba dążyć do wykonywania usług przewoźniczych samochodami elektrycznymi
Zakup takich z natury droższych samochodów będzie łatwiejszy do skonsumowania dla osób, dla których będą one narzędziami pracy. Tyle, że takie auta wciąż trzeba gdzieś parkować – chociażby na czas ładowania. I skoro miałyby być jedynymi środkami transportu w mieście, musiałoby być ich znacznie więcej – chociażby po to, by miał kto jeździć w czasie, gdy inni stoją przy ładowarkach. Dobra, przesadzam, przecież wszędzie da się postawić superszybkie ładowarki dokładające setki kilometrów zasięgu w kwadrans. Ale wyższa cena zakupu pewnie przełożyłaby się na koszt usługi przewoźniczej. Czyli cena przestałaby być głównym elementem, który mógłby nakłonić klientów do zamiany własnego auta na taksówkę czy jej pochodną. I wracamy do punktu wyjścia, czyli stania w korkach na pokładzie własnych, wysłużonych blachosmrodów. Bo możliwe, że na nieemitowanie CO2 po prostu nas nie stać.