REKLAMA
  1. Autoblog
  2. Felietony

Po pandemii korki uliczne wrócą ze zdwojoną siłą. A potem znów osłabną (oby)

Tam, gdzie luzowane są covidowe obostrzenia i życie wraca do względnej normy, ludzie przesiadają się na samochody. Ale szybko znowu zmienią przyzwyczajenia – korki same ich z tych samochodów wygonią. 

12.05.2020
7:06
transport publiczny covid-19
REKLAMA
REKLAMA

Automotive News Europe (A.N.E.) opublikowało ciekawe dane, z których wynika, że po poluzowaniu restrykcji w dużych miastach zwiększa się używanie samochodu jako codziennego środka transportu, a transport publiczny jest omijany jak tylko się da. Przytoczono przykłady miast chińskich – Pekinu, Kantonu i Szanghaju, gdzie ruch samochodowy już jest większy niż w 2019, a użycie publicznego transportu szynowego spadło o 29 do 53 proc. Nie inaczej jest w Europie – w Berlinie wprawdzie ruch samochodowy jest o 28 proc. mniejszy niż normalnie, ale liczba pasażerów komunikacji miejskiej spadła o 61 proc. Te same schematy odnoszą się do Madrytu, Ottawy i innych badanych miast. Ankietowani twierdzą, że wciąż boją się komunikacji zbiorowej z powodu zbiorowej psychozy zakażenia SARS-Cov-2, a niektórzy wręcz mówią, że dojazd do pracy samochodem narzucił im pracodawca. Przy okazji oczywiście nie zapewniając miejsca parkingowego, hehe.

Czy to oznacza, że utkniemy na długi czas w korkach?

Tak, ale nie. Korki mają to do siebie, że jest pewna graniczna wartość, powyżej której ludzie zaczynają chcąc nie chcąc zmieniać przyzwyczajenia. Są oczywiście twardzi korkowicze, jak mieszkańcy Moskwy, którzy uwielbiają najpierw stać 2 godziny w mieście, a potem 1,5 godziny szukać miejsca do parkowania, ale w innych miejscach na świecie samoregulacja następuje o wiele szybciej. Zwłaszcza, jeśli transport publiczny jest dobrze rozwinięty i naprawdę dowozi tam gdzie trzeba. Czasem żałuję, że mieszkam w Warszawie – w wielu innych miastach dałbym radę żyć bez samochodu przez cały tydzień roboczy, a na weekend mógłbym go sobie wypożyczać, gdybym potrzebował.

Miasta, które „otworzyły się” wcześniej, takie jak np. Seul, już się stabilizują. Jak pisze A.N.E., tamtejsi kierowcy już zniechęcili się długimi dojazdami i bardzo trudnym parkowaniem (w Korei Płd. jest to wybitnie skomplikowana sztuka) i w dużej mierze wrócili do jazdy komunikacją zbiorową. Zatem podobnie jak koronawirusowe obostrzenia i kwarantanna, także jej efekty są stosunkowo krótkotrwałe i wszystko zaraz wróci do normalnego życia, tzn. dalej będziemy narzekać na drogie paliwo i zanieczyszczone powietrze. Gdzieś chyba na Business Insiderze czytałem też parę wypowiedzi różnych dyrektorów i prezesów, którzy stwierdzili że praca zdalna na dłuższą metę nie jest efektywna i oni by chętnie jednak widzieli ryjki pracowników w biurze, żeby można było ich obsztorcować w razie potrzeby.

Największym generatorem korków są rozlewające się miasta „podmiejskie”

W takim mieście wszystko jest daleko i wszędzie trzeba jechać samochodem. I wcale nie chodzi tu o wielkość miasta, bo w gigantycznym Nowym Jorku mniej osób korzysta z samochodu niż w wielu miastach polskich. Chodzi o strukturę zabudowy i „ostrefowanie”. Widać to zwłaszcza jak porówna się Stany Zjednoczone z Europą. W Stanach mieszkasz sobie w ładnym, podmiejskim domku, ale w zasięgu pieszego spaceru bardzo często nie ma nic. Sklep, restauracja, poczta i bank są w centrum handlowym, do którego trzeba dojechać samochodem. Podobnie jak do pracy, bo komunikacja miejska nie istnieje – a nawet gdyby istniała, to nie poradziłaby sobie z tak rozległymi przedmieściami.

W Europie może domek nie jest tak ładny, ale do sklepu możesz pójść na nogach, a do pracy pojechać kolejką czy nawet rowerem, bo zwykle jest po prostu bliżej (no może niekoniecznie, zwłaszcza w Niemczech – ale w Holandii już tak). Wszystko jest bardziej wymieszane i bardziej w ludzkiej skali. Zresztą Polska jest niezłym przykładem pomieszania tych dwóch sytuacji. Mamy coraz większe osiedla podmiejskie, zagrodzone i usytuowane z dala od czegokolwiek. Bez samochodu ani rusz. Z drugiej strony – gdybym mieszkał w centrum Warszawy, Krakowa czy Wrocławia, to samochodu wolałbym nie mieć, bo to tylko kłopot.

Czy w Polsce zmiana będzie trwalsza?

Dlatego też to nie zmotoryzowani są największym generatorem korków, największym ich generatorem jest urbanistyka, a raczej jej brak, brak jakiegoś silnego ośrodka władzy, który powiedziałby – budujcie te osiedla tak, żeby ludzie mogli na nich żyć bez jeżdżenia wszędzie samochodem. Bo jak na razie w Warszawie obserwuję, że korki wracają do smutnej normy, po krótkiej przerwie na oddech, a w komunikacji miejskiej nadal pusto. Inwestycje miejskie stanęły, a nawet gdyby szły pełną parą, to i tak nikt nie wybuduje metra do tych wszystkich deweloperskich koszmarków, jakie wyrastają w okolicy naszej stolicy.

REKLAMA

Obstawiam, że polskie miasta będą jednymi z tych, w których pandemia zostawi najtrwalsze ślady i faktycznie wygoni sporo osób z autobusów i tramwajów do własnych samochodów. Dokładnie te same osoby będą potem pomstować na korki, które same będą tworzyć. A sytuacja będzie się pogłębiać wraz z tym, jak będziemy chcieli wyprowadzać się „dalej od miejskiego gwaru”, wskutek czego będziemy mieszkać w środku niczego i wszędzie jeździć samochodem. I wtedy jazda samochodem staje się okropnym, codziennym, męczącym obowiązkiem, którego nienawidzimy, a nie – jak jest w mojej wizji idealnego świata – przyjemnością. Chociaż taki stan rzeczy z pewnością jest na rękę producentom samochodów, bo w końcu auto ma być w ich założeniu czymś, bez czego nie możesz się obejść.

To był mini-blender.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA