REKLAMA

Nie, nie, nie, nie, nie. Kupując używany samochód nie stajesz się królem życia i ekologii

Ta dyskusja. Ta dyskusja nigdy się nie zmienia.

używane samochody
REKLAMA
REKLAMA

Już nawet nie muszę się za bardzo wysilać, żeby przewidzieć dokładnie, jak potoczy się ten scenariusz. Ktoś wrzuci tekst o tym, że gdzieś tam samochody mają średnio coraz więcej lat i że to dobrze. Albo że stare auto potrafi mieć niższe wyniki emisji niż niektóre nowsze, i to też dobrze. Pomińmy w tym momencie takie detale jak to, że w przypadku tego omawianego rynku i tak zanotowano w zeszłym roku najwyższą sprzedaż od ponad 20 lat (!) i że te czyste spaliny mają stare auta zmodyfikowane tak, żeby miały te spaliny czystsze (oczywiście normalny, powszechny zabieg, tyle że nie). To nie ma tutaj większego znaczenia. Pomińmy też fakt, że zgadzam się w większości z jednym i drugim tekstem - to też nie jest istotne.

Istotne jest to, że takie teksty generują proste do przewidzenia reakcje, pełne prostych i przyjemnych dla niektórych wniosków. Kupowanie nowych samochodów - głupie. Ba, nie tylko głupie, ale też szkodliwe dla planety, bo przecież zużywa się materiały i generuje CO2, a to jest przecież niedobre. Zabawne, że nagle wszyscy posiadacze samochodów, a jednocześnie przeciwnicy masowej produkcji nowych samochodów, przypomnieli sobie o istnieniu CO2 - tak samo jak nagle wszyscy zwolennicy samochodów spalinowych przypomnieli sobie w walce ze zwolennikami elektryków o metalach ziem rzadkich. Szkoda tylko, że nie sprawdzili, czy u nich w aucie ich nie ma...

Ale wracając do tematu - kupowanie nowych aut jest głupie, nieopłacalne, to dziki konsumpcjonizm, uleganie marketingowi, trendom, wstawmy tutaj coś o SUV-ach i nowych badziewnych autach (to dziwne, że wraz z tym, jak auta robią się coraz bardziej badziewne, wydłuża się ich czas życia na najbardziej rozwiniętych rynkach). I podsumujmy ostatecznym:

Ja robię rozsądnie, bo kupuję zawsze używane. To się opłaca, no i jest dobre dla planety, no bo CO2, produkcja i takie tam.

Tyle że... no nie.

Skąd się biorą używane samochody?

Wbrew temu, co mogą myśleć niektóre osoby, z bliżej nieznanych przyczyn naklejające naklejki „Zapisz Saaba” na Ople z silnikami Fiata, nie materializują się one nagle na żwirze przydrożnych komisów w cenie 1/5 katalogowej.

Na początku jest... ktoś.

W naszych warunkach przeważnie cham prywaciarz, magnat, wyzyskiwacz i członek elity (już nasz rząd się takimi zajmie), którego stać na wydanie miesięcznie np. 2000 zł netto na jakiś wynajem GLC. Jak śmie to robić, skoro mógłby się podzielić z pracownikami i dzięki temu wszyscy mogliby jeździć Taycanami - tego niestety nie wiem. Ale to on przeważnie zaczyna ten łańcuszek.

Zaczyna, płaci sobie miesięcznie jakąś kwotę i jeździ - przeważnie kompletnie niczym się nie przejmując. Wsiada, leje benzynę, jeździ, serwisuje według wskazań producenta (jak śmie robić przeglądy co 30 000 km!), a potem oddaje. Jeśli nie trafi na wyjątkowo pechowy model - tyle w sumie można napisać o jego przygodzie z danych egzemplarzem.

Oczywiście w oczach większości osób z dalszej części tego samego łańcuszka, jest on frajerem ostatecznym (albo pierwotnym, dyskusja nadal trwa). W końcu to się nie opłaca, cała największa utrata wartości wali go po kieszeni, pewnie gość nawet nie wie, że to auto nie jest jego, na koniec musi je oddać (bierzemy tutaj pod uwagę abonamenty, nie klasyczne leasingi z niskim wykupem), a potem leci po nowe. Przy okazji to na niego spada cała produkcja CO2 przy okazji tworzenia samochodu (dlaczego, skoro auto nie idzie do zgniatarki?).

Do tego na pewno nie zna się na samochodach - wiedza o nich rośnie wraz z kolejnymi ogniwami łańcucha. W jakiś tylko wciąż niezrozumiały dla mnie sposób ludzie z tych dalszych ogniw, kupując samochody używane, kupują przecież to, co kupiły osoby, które nie znają się na motoryzacji. Jak to się jeszcze kręci?

Mijają dwa albo trzy lata i znowu jest ktoś.

Żeby było śmiesznie, to jeszcze nie tak dawno temu było w modzie mówienie, że ja to robię rozsądnie, bo kupuje młode auto. Niech ktoś inny przyjmie na klatę utratę wartości, a my będziemy mieć prawie nowe auto za jakiś tam ułamek jego początkowej wartości. Teraz coraz częściej widzę komentarze, że to też jest głupie, bo takie młode auta kosztują prawie tyle, co nowe (w sumie dlaczego to dziwne?). Czyli drugiego właściciela młodego auta można w sumie wrzucić do tego samego wora, co pierwszego. Tym bardziej, że takie świeże używki też często są finansowane.

Żeby było jeszcze zabawniej, często już na tym oczku łańcucha pojawia się argument, że kupowanie używanego jest dobre dla planety, bo przecież nie wymusiliśmy na producencie produkcji kolejnego auta, tylko wzięliśmy to, co było już na rynku. Mniej CO2, mniej zużytych materiałów, więcej ocalonych foczek. Hurra!

No, prawie.

Wprowadźmy jeszcze na scenę kilka pozostałych ogniw tego łańcucha.

Czyli kogoś, kto odkupi to auto po kolejnym finansowaniu i już prawdopodobnie zapłaci za nie gotówką. Potrzyma trzy lata i sprzeda kolejnej osobie. Ta potrzyma kolejne trzy (optymistyczne założenie) i puści dalej. I tak dalej i dalej, aż do ostatecznego zezłomowania.

Każde z tych ogniwek będzie brzęczało radośnie, jak to rozsądnie i dobrze dla planety, żeby nie kupować nowego.

I każde będzie się przyczyniać do zakupu i produkcji nowego w dokładnie ten sam sposób. Tak, kupno używanego samochodu i wymiana go na kolejny używany za jakiś czas nie ma totalnie nic wspólnego z eko.

To jest łańcuch, nie osobne bańki.

Pamiętacie naszego złego prywaciarza, produkującego tony CO2 podczas zamawiania nowego samochodu co trzy lata? Tak? To teraz pomyślmy, dlaczego w ogóle komukolwiek opłaca się proponować taką ofertę pt. auto na trzy lata, spłacasz tylko teoretyczną utratę wartości. To proste - bo ten ktoś jest pewien, że znajdzie się pan oznaczony numerem 2 na naszym łańcuszku i odkupi to auto. A ten pan z numerem 2 odkupi to auto, bo będzie wiedział, że później pani z numerem 3 je przygarnie za odpowiednią kwotę, a pani z kolei żyje świadomością, że młode małżeństwo numer 4 chętnie ją potem od tego auta uwolni. I tak dalej.

Idąc łańcuszkiem w drugą stronę - jeśli jesteśmy np. ogniwem numer 5, to kupując używane auto od numeru 4, dostarczamy mu gotówki na odkupienie auta od numeru 3. Numer 3 pewnie przeznaczy gotówkę na zakupienie auta od numeru 2, numer 2 od numeru 1, a pan jedynka pójdzie z tą kasą do salonu (o ile sam sprzedawał auto) i zamówi kolejne nowe.

Nie zrobiliśmy totalnie nic w celu ratowania planety przed CO2 i nadmierną konsumpcją - a taki był przecież argument przy kupowaniu nowego! Napędziliśmy ten łańcuch, dając kolejnym ogniwom znak, że jest parcie na kolejne używane, czyli jest sens w produkcji kolejnych nowych samochodów i jest sens w krótkoterminowych najmach. Bo ktoś je po tym czasie odkupi, spychając na dół łańcucha kolejne egzemplarze. I tak w kółko.

Jedyne, co możemy sobie wmawiać, to to, że mamy względnie czyste ręce, bo to nie podpisane przez nas dokumenty uruchomiły linie produkcyjne w fabryce. Ale to złudzenie - ten egzemplarz powstał tylko dlatego, że wszyscy na kolejnych etapach wiedzieli, że kiedyś ktoś za niego zapłaci. Foczki znowu są smutne.

Jak chcesz coś faktycznie zrobić, to możesz przerwać ten łańcuch.

Zabrzmiało tak patetycznie, że aż mnie samego trochę skręciło, ale jak już sobie wymyśliłem zabawę w znaczenia, to muszę jakoś z tym żyć.

I jeśli ktoś faktycznie chce się chwalić tym, że kupił używane, więc zrobił dobrze planecie, powinien... wypaść z tego łańcucha. Kupić jedno auto i faktycznie jeździć nim 10, może 20, może 25 lat. Wypaść z tego łańcucha i po cichu liczyć, że nikt nie wpadnie na jego miejsce. Że nagle pojawi się problem z tym, żeby sprzedać auto po 3 latach leasingu w sensownej cenie. Że potem kolejni właściciele też będą mieli problem ze sprzedażą i może ktoś rozważy opcję, żeby skoro auto jeździ, to nie pozbywać się go i jeździć nim dalej.

To ma już jakiś sens i mogłoby przynieść jakiś efekt. Kupowanie co 2-3 lata nowego auta, a potem opychanie go dalej, nie różni się właściwie niczym od tego konsumpcyjnego leasingu nowego - może poza tym, że płacimy z góry, a wszystkie awarie i problemy są tylko naszymi problemami i awariami.

A, żeby nie było - tak samo można ten łańcuch urwać już na samej górze. Kupić nowe auto i jeździć nim nie wiadomo jak długo. Nikomu go nie odsprzedamy, długo nie pójdziemy do salonu po nowe. Foczki klaszczą.

Ale ja go uratowałem od zgniatarki!

Widziałem takie argumenty i są przypadki, kiedy to naprawdę można podciągnąć pod ratowanie środowiska i bycie eko. W końcu emisja CO2 i zużycie materiałów rozkłada się nie tyle wyłącznie na tego pierwszego, złego użytkownika, ale na wszystkich. Jeśli więc ktoś chciał faktycznie zezłomować auto, które nadawało się do jazdy, a my je uratowaliśmy, ogarnęliśmy i ciśniemy nim na co dzień - brawo, foczki zbijają piątkę.

Jeśli natomiast uratowaliśmy je ze zgniatarki i wrzuciliśmy pod koc jako projekt, który może skończymy za 5 lat, żeby - jak pozostałymi pięcioma autami - pojeździć nimi raz czy dwa na rok, to w sumie też wiele nie zmieniliśmy. Zajęliśmy tylko dodatkowe miejsca parkingowe i na dodatek uchroniliśmy bohatersko świat przed odzyskaniem materiałów, które teraz trzeba wydobyć i przetworzyć na nowo. Trochę tak, jak próbować ochronić planetę przed plastikiem, trzymając wszystkie opróżnione przez nas plastikowego butelki w pokoju.

Foczki przybijają sobie piątki. W twarz.

„Ale nowe samochody już się niczym nie różnią, po co zmieniać?”

To też jest ciekawe pytanie i ciekawy argument osób kupujących używane samochody. Tych samych, które przy wyborze kolejnego używanego auta radośnie zakładkują sobie kolejne ciekawe egzemplarze, nawet nie biorąc pod uwagę, że pojawiły się one na rynku wtórnym głównie dlatego, że ktoś nie zadawał sobie przy zakupie nowego auta pytania „e, ale po co wymieniać E60 na F10, przecież nie poczuję różnicy”.

Bardzo chętnie zobaczyłbym rynek samochodów używanych, budowany przez osoby o takim właśnie myśleniu - którzy np. kupili sobie E46, a potem uznawali, że w sumie nie ma co kupować E90 czy F30, bo przecież różnica niewielka, a E46 dalej jeździ i ładnie wygląda. O ile w ogóle coś by na nim było, bo przecież E46 to dalej dobry samochód, więc po co wystawiać go na sprzedaż? Lepiej poszukajcie jakiegoś E36. Pierwszy właściciel, rok produkcji 1992, przebieg 542 000 km. Bierz pan i nie wybrzydzaj, nawet nie próbuj się targować, bo poza moim są tylko 2 na sprzedaż, reszta cały czas jeździ, bo po co zmieniać, skoro nie czuć różnicy.

Ale żeby nie było...

REKLAMA

... zgadzam się w 100 proc. z Tymonem, że zakupowe szaleństwo warto dla naszego dobra ograniczyć. I zgadzam się w 100 proc. z Michałem, że zadbane, stare auta z dołożoną ekologią (śmieję się w środku, mam nadzieję, że to słyszycie) nie są straszne. Sam też jeżdżę używanym, blisko 10-letnim autem i nie spieszy mi się do zmiany, więc jestem ostatni do krytykowania osób, które nie kupują nowych w salonie. Tak samo jestem ostatni do wychwalania kupowania regularnie nowych aut.

Ale jeśli ktoś mi powie, że kupił używane, więc jest eko, to mogę zacząć się tak spontanicznie śmiać, że lepiej nie stać zbyt blisko mnie w tym momencie.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA