Polskie drogi jednak potrafią być fajne. Czasem.
Na początek jednak odpowiedź na pytanie, którego nikt nie zadał:
Dlaczego nie pojechałem pociągiem - jak zapowiadałem - tylko zrobiłem grubo ponad 2500 km samochodem?
Owszem, odgrażałem się rok temu, że na przyszłe wakacje auto pewnie zupełnie zostanie w domu. A potem ustaliłem z żoną, gdzie jedziemy (oczywiście to była wspólna decyzja), wklepałem trasę w Mapy Google i okazało się, że autem dojadę tam w niecałe 6 godzin. Pociąg? Co najmniej 7, a do tego z przesiadkami. Biorąc pod uwagę fakt, że mieliśmy ze sobą rowery i sporo bagaży, opcja przesiadkowa i do tego czasowo dłuższa nie wydawała się ani trochę kusząca.
Zresztą dobrze zrobiliśmy, bo na miejscu - przy dość przypadkowej sytuacji - okazało się, że w pociągu, do którego mielibyśmy się przesiąść, żeby dokończyć trasę, przewoźnik przewidział - proszę o werble - całe 6 miejsc na rowery. Wszystkie przeważnie zajęte z dużym wyprzedzeniem, więc była szansa, że utknęlibyśmy w sporej odległości od miejsca docelowego urlopu, odświeżając wściekle aplikację biletową w poszukiwaniu pociągu z wolnymi miejscami. Łaski bez.
Teraz, skoro uspokoiłem moje zrównoważono-zbiorkomowe serce, mogę przejść do tego, czego nauczyłem się podczas tych wszystkich jazd.
Po pierwsze - da się jeździć po polskich drogach ekspresowych i autostradach ze zwykłym tempomatem
I to naprawdę komfortowo - przejechałem tak większą część trasy z Wrocławia nad morze i z powrotem - pomijając oczywiście remontowane odcinki, na których takie rozwiązanie zupełnie się nie sprawdzało.
Tajemnica sukcesu? Nie, nie jazda w weekend, kiedy ruch jest potencjalnie mniejszy. Sekretem skuteczności zwykłego tempomatu okazało się... zaniechanie nastawiania go na maksymalną dopuszczalną na danym odcinku prędkość - czy to na drodze ekspresowej, czy na autostradzie. Przeważnie dobijałem do 20 km/h poniżej limitu, włączałem tempomat i dalej jechałem - często dziesiątki kilometrów bez dotykania któregokolwiek z pedałów.
Jasne, od czasu do czasu trzeba było wcisnąć pedał gazu, żeby wyprzedzić kogoś, kto akurat ustawił tempomat trochę niżej albo po prostu woli jeździć wolniej. Czasem też trzeba było niestety wcisnąć hamulec, żeby np. przeczekać korowód sklejonych ze sobą samochodów na lewym pasie.
I tak, jest to rozwiązanie teoretycznie wydłużające podróż, ale dawno już po ponad 650-km trasie nie wyszedłem z samochodu taki zrelaksowany. Tym bardziej, że po odrzuceniu dążenia do uzyskiwania nawet maksymalnych legalnych prędkości, kierowca dostaje masę dodatkowego czasu na wszystkie decyzje, o obserwowaniu pozostałych pojazdów w poszukiwaniu potencjalnego zagrożenia nie wspominając.
Ach, gdyby ktoś pytał - nie, nie zdarzyło się ani razu, żeby ktoś mnie poganiał czy nawet dokleił się do zderzaka. Korka za mną też sobie nie przypominam - chyba że był to korek permanentny na remontowanych, krętych i wąskich odcinkach.
Po drugie - w sumie to te nasze S-ki i autostrady są fajne.
Spodziewałem się permanentnej walki o życie - w stylu tego, co dzieje się na AOW - ale nic takiego nie miało miejsca. Płasko, gładko, szeroko, przynajmniej jeśli chodzi o większą część trasy nad morze. Korki? Tylko w okolicach dużych miast i ewentualnie remontów. Prędkości? Ze swoim „20 mniej” - co mocno mnie zdziwiło - zdecydowanie nie byłem najwolniejszy.
Z chęcią w sumie zobaczyłbym ogólnopolskie badania na wzór tych niemieckich, odnośnie tego, jak duży procent kierowców faktycznie znacząco łamie ograniczenia prędkości. Może miałem szczęście, a może pecha, ale czy to na S5, czy na A1, prawdziwych pędzących dzbanów nie zobaczyłem zbyt wielu. Chociaż wspomnienie handlowca w Octavii, spychającego z lewego pasa S63 ostatniej generacji zostanie mi na długo w pamięci.
Swoją drogą - Volkswagenie, kłaniam ci się nisko. Jeśli 2.0 TDI potrafi wytrzymać przez te 2-3 lata leasingu długie trasy z taką prędkością, jak omawiany przypadek, to prawdopodobnie jest to szczytowe osiągnięcie motoryzacyjnej inżynierii i nic trwalszego i doskonalszego nie uda się stworzyć. Aż podejrzewam, że to nie Phaeton był sekretnym planem Ferdynanda Piecha, a właśnie biała Octavia 2.0 TDI.
Po trzecie - aplikacje do płacenia za autostradę są fajnym... pomysłem.
A przynajmniej aplikacja do opłat za autostradę AmberOne. Pomijam już fakt, że oficjalna aplikacja AmberGo dostępna jest tylko na Androida. I że konfiguracja płatności w alternatywnej aplikacji tak trochę działa, a tak trochę nie.
Nie pominę natomiast czegoś innego. Tego, że zysk z wyboru tej opcji płatności był w przypadku mojego przypadku iluzoryczny. Za pierwszym razem zainstalowałem aplikację już po wjechaniu na A1, ale w sumie co to za problem - w końcu teoretycznie zeskanowano moje numery rejestracyjne, więc aplikacja powinna mnie wypuścić. Otóż nie tym razem - musiałem i tak podjechać do pani w okienku i krzyknąć, że ja z aplikacją!
W drugą stronę byłem już przygotowany, ale też niewiele to dało, bo po podjechaniu do bramek, system poinformował, że nie rozpoznał moich tablic rejestracyjnych, więc musiałem wziąć bilecik i potem znowu poinformować obsługę, że ja z aplikacją. Czyli oszczędziłem tyle czasu, ile zajęłoby wręczenie karty/gotówki.
Może następnym razem się uda. Albo na jakiejś innej autostradzie...
Po czwarte - odstęp jest królem
Teraz już zjeżdżamy z autostrad na drogi krajowe, wojewódzkie i lokalne. I jasne, zawsze starałem się zachować rozsądny odstęp, ale teraz uznałem, że sprawdzę, co stanie się, jeśli ten odstęp będzie minimalnie większy. Nie taki, żeby zmieściły się tam dwa TIR-y, ale po prostu trochę większy, niż przyzwyczaiła mnie do tego jazda po naszych drogach.
Okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. Raz - w większości przypadków lepiej widać, co jest przed poprzedzającym nas samochodem, szczególnie jeśli to wysokie auto. Dwa - i to podobało mi się najbardziej - mogłem przez naprawdę długie fragmenty trasy jechać w trybie znanym z aut elektrycznych, czyli z wykorzystaniem jednego manipulatora nożnego, czasem wspomagając się redukcją biegów. Właściwie tylko do pełnego zahamowania albo szybszej zmiany prędkości konieczne było naciśnięcie hamulca. Poza tym - noga z gazu, może jakaś redukcja i toczymy się.
Ponownie - nie zauważyłem, żeby z tego tytułu generował się za mną jakiś korek, tym bardziej, że prędkością niespecjalnie odstawałem od reszty stawki. Albo usilnie nie chciałem tego korka zauważyć, ale hej - czy to mój problem?
O redukcji spalania paliwa może nie będę wspominał, bo to dość oczywiste.
Po piąte - zawsze znajdzie się jakiś dzban.
Przeważnie wtedy, kiedy się tego najmniej spodziewasz albo wtedy, kiedy zaczynasz już nabierać wiary w ludzkość. Na przykład zjeżdżasz sobie z autostrady, gdzie wszystko było pięknie, i pierwszym co wita cię na drodze krajowej jest gość, który za wszelką cenę musi wyprzedzić jednocześnie 15 samochodów na podwójnej ciągłej, zakręcie i w lesie.
Nawet przygotowałem z tej okazji mema:
Przy czym marka, model, wiek i cena pojazdu nie grają roli. To może być nowe BMW, nowy Mercedes AMG, ale może być też pełnoletni niemiecki minivan z kompletną rodziną na pokładzie albo stara, stateczna Toyota Avensis, której kierowca sprawdza, czy wejdzie w ciasny i wąski zakręt setką. Różne cuda zdarzają się na polskich drogach. Mam tylko nadzieję, że nie trafią na mnie - dosłownie - na przyszłych wakacjach, na które pewnie pojadę znowu samochodem.
Chociaż biorąc pod uwagę skuteczność moich dotychczasowych deklaracji - pewnie ostatecznie wybiorę się czymś zupełnie innym. Ale o tym przeczytacie za rok!