Mamy połowę roku, lato w pełni i 30 stopni ciepła. Dlaczego jeździcie na zimówkach?!
Spacery czy po prostu załatwianie sprawunków w mieście na ogół łączę z dość szczegółowymi oględzinami każdego mijanego samochodu. I może się mylę, ale mam wrażenie, że osób jeżdżących na oponach zimowych latem, przy temperaturach sięgających 30 stopni Celsjusza, jest nawet więcej niż w poprzednich latach.
Gdy na dworze (Kraków i okolice proszę o ciszę) panuje upał, to normalne, że człowiek szuka czegoś na ochłodę. A to napój z lodówki, a to kurtyna wodna na rynku, a to klimatyzacja, jeśli się akurat dokądś jedzie. No i jeszcze te przewijające się tu i ówdzie, przyjemnie „mroźne” nazwy: Frigo, Winter i*cept, Eskimo, Kristall Montero, SnowPro, Polaris...
A nie, czekajcie, coś tu nie gra
Ano nie gra, bo to nazwy opon zimowych. Opon zimowych, na których jeżdżą stada ludzi. W lipcu. I niestety, ale nie rozumiem tego.
Rzecz pierwsza: kwestia pandemii COVID-19
Pamiętacie, co się działo rok temu? Ograniczenia w przemieszczaniu się, praca zdalna i tak dalej. Zrozumiałe, że ludzie jeździli mniej, nierzadko na tyle mało, że nie było sensu zmieniać opon na letnie. Ale w tej chwili - jeśli (póki?) znowu wszystkiego nie rozniesie w pył wariant delta koronawirusa - takich czynników jak wskazane powyżej nie ma lub nie są tak uciążliwe. Wiele osób pokonuje spore przebiegi, na poziomie tych sprzed wybuchu pandemii. A na felgach co? Opony zimowe, w lecie.
Rzecz druga, ważniejsza: bez-pie-czeń-stwo
Ja już się przyzwyczaiłem do faktu, że ludzie oszczędzają na swoich samochodach na wszelkie możliwe sposoby. Nabijają klimatyzację propanem-butanem, nie wymieniają filtrów kabinowych, wymieniają olej co milion kilometrów lub robią tylko dolewki („po co wymieniać skoro silnik i tak zużywa olej”) i tak dalej. Nie pogodziłem się z tym, co to to nie - ale przyzwyczaiłem.
Tyle tylko, że większość tych kwestii oznacza potencjalne problemy właściwie tylko dla użytkowników danego samochodu. Opony zimowe w lecie to problem dla wszystkich użytkowników drogi. Gorsza sterowność i trakcja i przede wszystkim znacznie gorsza droga hamowania to coś, czego wiele osób pod uwagę nie bierze, bo przecież „jeżdżą bezpiecznie”. Tak, a tu mi pociąg jedzie.
Wypadnie jednemu ignorantowi z drugim nagłe hamowanie to się zdziwią
Mniej więcej 20 lat temu miał miejsce spory skok jakościowy, gdy mowa o skracaniu drogi hamowania. Choć dzisiejsze ogumienie od ówczesnego dzieli sporo (m.in. w kategorii rozwoju mieszanek gumowych), to już te 20 lat temu całkiem sporo aut - także najzwyklejszych modeli kompaktowych czy rodzinnych - potrafiło się zatrzymać ze 100 km/h na oponach letnich na dystansie rzędu 37-38 m. Ile miejsca potrzebuje dziś, w 2021 r., hiper-nowoczesny samochód z tarczami hamulcowymi wielkości katowickiego Spodka, jeśli porusza się na zimówkach przy temperaturach znacznie powyżej zera? 40 czy nawet 45 m nikogo dziwić nie powinno. To samo auto załatwiłoby sprawę na oponach letnich na dystansie rzędu 35-37 m, a może i lepszym. Nawet przy 50 km/h bez problemu zauważycie różnicę.
Dorzućcie do tego fakt, że większość kierowców nie potrafi prawidłowo hamować awaryjnie - wciskają pedał hamulca zbyt słabo. W ramach ciekawostki: właśnie dlatego powstał współpracujący z ABS-em system BAS, który wykrywa nagłe, ale niewystarczająco silne wciśnięcie hamulca i zwiększa ciśnienie w układzie. O ile więc auto ma BAS, to niedobór umiejętności kierowcy to pół biedy. Ale nadal na drogach jest sporo aut, które tego systemu nie mają.
Dlaczego opony zimowe w lecie radzą sobie tak słabo?
Przez swoją konstrukcję. Niby to opona i to też opona, w końcu i zimowa, i letnia są czarne i okrągłe, ale np. dwie najważniejsze kwestie - mieszanka gumowa i wzór bieżnika - są już zupełnie różne. Ta pierwsza w oponach zimowych musi zachowywać elastyczność nawet przy bardzo niskich temperaturach, ale nie jest w stanie jednocześnie być wystarczająco twarda przy temperaturach wyraźnie „na plusie”. Skutkuje to nie tylko pogorszonym prowadzeniem, ale też mocno przyspieszonym zużyciem.
Co się natomiast tyczy bieżnika, to zimówki projektuje się tak, by potrafiły się wgryzać w śnieg. Służą do tego tzw. lamele, czyli charakterystyczne, niewielkie schodkowe lub faliste nacięcia licznie występujące na oponie zimowej. Problem w tym, że w lecie to wgryzanie się do niczego potrzebne nie jest, a lamele ograniczają sztywność klocków bieżnika, co dodatkowo zmniejsza precyzję prowadzenia i wydłuża drogę hamowania.
ALE TO OSZCZĘDNOŚĆ
Tak, wiem, jest grupa osób, które w lecie dojeżdżają opony zimowe, które nie nadałyby się na kolejny mroźny sezon. O ile po ogumieniu faktycznie widać, że widziało już lepsze czasy i ktoś jeździ głównie wokół tzw. komina - OK, niech będzie, choć pochwalić tego nie mogę.
Ale zaskakująco często widzę zimówki w naprawdę dobrym stanie, na autach o zupełnie różnej wartości i różnych klas. Toyota RAV4 3. generacji? Tak, świetnie wyglądające opony, najwyżej 3- czy 4-letnie. Mercedes klasy E W211? A i owszem! Markowe, całkiem zadbane ogumienie. No, super, tylko DLACZEGO ZIMOWE! Szczytem wszystkiego są drogowe behemoty w rodzaju Audi Q7. Oszczędność, serio? A może skąpstwo i „ja przecież mam stały napęd 4x4”?
Najlepsze jest to, że przecież nikt nie każe mieć dwóch kompletów opon. Rynek ogumienia całorocznego jest już całkiem szeroki i można tam znaleźć opony z różnych półek cenowych. Ale co z tego, skoro zimówki widać na drogach częściej?
Wiem, żyję w bańce
Po prostu nie pojmuję motywów postępowania większości osób, dla których opony zimowe w lecie to nie problem. Oszczędności związane ze sztucznym przedłużeniem trwałości opon letnich są niewielkie, komfort jazdy może być ograniczony przez hałas, właściwości jezdne to dno i wodorosty. Niby wiem, że dla większości kierowców (nie tylko w Polsce, a ogółem) wystarczy, żeby samochód nie wywracał się na dach na zakręcie, żeby uznać, że dobrze się prowadzi, ale jakoś tak ciągle się łudzę, że może to jednak zbyt krytyczna ocena rodaków.