Najdroższe parkowanie na świecie. Patologia za milion
Parkowanie na płatnych parkingach może być źródłem problemów, ale to, co dzieje się na lotnisku, woła o pomstę do nieba. Pazerność zarządcy wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem.
Nikt nie lubi płacić za parkowanie, a już w szczególności, gdy operatorem jest prywatny podmiot, który ustala zasady w sposób obrażający rozum i godność człowieka. Najczęściej ma to miejsce przy sklepach spożywczych, gdzie firmy zarządzające parkingami przechodzą same siebie. Nie wystarczy, że idziesz do sklepu, żeby wydać kilkaset złotych na skromne tygodniowe zakupy, musisz jeszcze odwiedzić parkomat. W niektórych pierwsza godzina jest darmowa, w innych wymaga jakiejś symbolicznej opłaty, ale dla zarządcy najważniejsze są kary za brak biletów. Sięgają nawet kilkuset złotych i trudno się przed nimi bronić, ale czasem się udaje, bo w drodze odwołania można pokazać paragon ze sklepu. Gorzej jeżeli są to parkingi przed atrakcjami turystycznymi, tam trudno się odwołać i wymigać od kary. Jeszcze inną kwestią są parkingi pod dworcami i lotniskami, które w założeniu nie służą do długiego parkowania, tylko do wjazdu na kilka minut. Chyba że jesteście na lotnisku w Berlinie, macie Golfa V i nigdzie wam się nie spieszy.
Parking za milion złotych przy lotnisku
To chyba najdroższe parkowanie w historii świata. Pierwsze 10 minut jest darmowe, następne 15 minut to 5 euro, a za godzinę parkowania płaci się 23 euro, dziennie to aż 552 euro. Tymczasem skromny Golf V stoi już rok i zebrał opłatę parkingową na 200 tys. euro i licznik dalej bije. Ile wart jest ten samochód? Może 3 tys., może 5 tys.? I to przy dobrych wiatrach. Co tu się dzieje?
Nikt nic nie wie. Na początku podejrzewano, że ten samochód został skradziony, ktoś go zaparkował na tym parkingu, a następnie odleciał w nieznane. Ale policja stwierdziła, że nie odnotowała żadnego zawiadomienia o kradzieży. Umywa również ręce od tego samochodu, twierdząc, że parkingiem zarządza dobrze znana i w Polsce firma APCOA, która z kolei twierdzi, że działa w porozumieniu z policją, żeby ustalić właściciela samochodu i ewentualnie wyegzekwować od niego opłaty parkingowe.
Coś tu nie zadziałało
Lotniska są obiektami ze szczególnymi zasadami dotyczącymi bezpieczeństwa. Wie to zresztą każdy, kto kiedykolwiek latał. Skanery, dokładne przeszukiwanie bagażu, ba, w Niemczech mojemu znajomemu rozebrano zapalniczkę Zippo, bo uznano ją za przedmiot niebezpieczny. Takie rzeczy mają miejsce w środku lotniska, ale najwidoczniej na zewnątrz można zostawić samochód na cały rok i nikt się tym nie przejmuje. Stoi, to stoi, nie ma sensu się pytać. Zajmuje cenne miejsce, więc już dawno mógłby zostać odholowany na inny parking, a tymczasem stoi sobie i nabija licznik opłat.
Policja mogłaby bardzo szybko ustalić właściciela po numerze rejestracyjnym i po VIN, ale nie chce tego robić, twierdząc, że nadzorowanie parkingu lotniskowego nie leży w jej kompetencjach. Ma rację, ale taki samochód powoduje uruchomienie dzwonków alarmowych, bo przecież nikt ot tak nie porzuca swojego samochodu na parkingu lotniska. Czuję w kościach, że to sprawa, która ma drugie i trzecie dno. Wielokrotnie widziałem serię o Jasonie Bourne'ie, żeby wiedzieć, że tylko jedna grupa ludzi zostawia tak samochody. I nie jest to miła grupa zawodowa.
Więcej o niemieckich samochodach przeczytacie w: