REKLAMA

Nowy skandal z udziałem Volkswagena. Masowo sprzedawał samochody niedopuszczone do jazdy po drogach publicznych

Jeśli myślicie, że Volkswagen odrobił lekcję z dieselgate, to niestety się mylicie. Po raz kolejny ma kłopoty - tym razem na jaw wyszło sprzedawanie samochodów przedprodukcyjnych, pozbawionych odpowiednich pozwoleń niezbędnych do jazdy po drogach publicznych.

volkswagen afera 2018
REKLAMA
REKLAMA

Volkswagen intensywnie pracuje nad zniszczeniem swojego wizerunku. Ewidentnie za dobrze im szło do momentu dieselgate, a także po nim, więc za wszelką cenę starają się okazać klientom zupełny brak szacunku. Proceder, który wyszedł teraz na jaw, trwał nawet po tym, jak niemiecki producent miał poważne problemy przez oszustwa w wynikach emisji spalin.

Homologacja? A komu to potrzebne?

Jak podaje Handelsblatt, tym razem w europejskich i amerykańskich salonach marki z Wolfsburga od 2006 do 2018 r. sprzedawano samochody z serii przedprodukcyjnych, testowe i pokazowe. Nie byłoby w tym nic dziwnego... gdyby nie to, że przynajmniej 6700 sztuk zawierało podzespoły pozbawione homologacji, zastąpione innymi w wersji produkcyjnej. Przynajmniej tyle do tej chwili zostało wezwanych do serwisu przez producenta.

W przypadku części z tych pojazdów wystarczy np. wymienić system nawigacji, ale wiele z nich różni się znacznie od wersji dopuszczonej do jazdy po drogach publicznych. Co najgorsze, nie udokumentowano jakie dokładnie elementy są inne w konkretnych egzemplarzach, co w wielu przypadkach uniemożliwi ich zalegalizowanie. W takim przypadku wiele z nich powinno zostać po prostu zezłomowanych. Taka jest powszechna praktyka w stosunku do pojazdów preseryjnych używanych do testów.

Poszanowanie klienta? Nie słyszałem.

Chyba że mówimy o VW. Ta firma tak po prostu radośnie sprzedała 17 tysięcy takich samochodów jako nowych albo używanych, nie informując klientów, co otrzymują. Nawet jeśli ta liczba jest maleńka w porównaniu do 11 mln pojazdów, których dotyczyła afera z emisją spalin, wciąż pokazuje to lekceważenie klienta ze strony niemieckiej firmy. Zwłaszcza że proceder kontynuowano nawet po dieselgate. W końcu jeśli coś ma 4 koła i znaczek VW, to klienci i tak to kupią, prawda?

Za szczyt bezczelności można uznać fakt, że szef działu samochodów osobowych, Herbert Diess, dowiedział się o problemie już w 2016 r., ale raczył poinformować klientów dopiero po 2 latach. Co najlepsze, nawet ogłaszając akcję serwisową Volkswagen zasłaniał się „potencjalnymi problemami dotyczącymi bezpieczeństwa”. W wolnym tłumaczeniu: „oszukaliśmy was i sprzedaliśmy wam samochody bez homologacji, w których sami nie wiemy do końca co jest nie tak, ale spokojnie, to tylko zwykła akcja serwisowa”. Ciekawe, czy liczba 6700 to faktycznie wszystkie wadliwe pojazdy spośród 17 tys. egzemplarzy przedprodukcyjnych, które trafiły na rynek.

Całą sytuację doskonale podsumował Klaus Muller, szef Federacji Niemieckich Organizacji Konsumenckich:

Halo? VW? Czy wy jesteście normalni?

Oczywiście pozostali producenci skorzystali z okazji, by zapewnić, że oni nigdy nie stosują takich praktyk i Volkswagen popełnił „wielki błąd”. Ciekawe, jak szybko wyjdzie na jaw, że któraś kolejna marka robiła to samo, tylko lepiej się ukrywała. Tak jak było z kolejnymi odkrytymi oszustwami po dieselgate.

REKLAMA

Tymczasem pora na kubeł zimnej wody dla całego zarządu Volkswagena. Jeśli dalej będą tak ostentacyjnie pokazywać klientom brak szacunku, mogą mieć poważne kłopoty na rynku. A wtedy nici ze sprzedawania T-Crossa za wysoką cenę, tylko dlatego, ze ma znaczek VW i jest SUV-em. Producent z Wolfsburga jest na najlepszej drodze, by zniszczyć doszczętnie budowane latami zaufanie do swojej marki. Nie będzie łatwo go odzyskać. Zarówno u klientów, jak i u dealerów, wśród których też podniosły się głosy oburzenia.

Nie będę płakał, nigdy nie byłem fanem Volkswagena. Ale czysto po ludzku życzę im szybkiego otrzeźwienia, bo szkoda mi oszukanych klientów i właścicieli salonów.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA