Czy szkoły jazdy powinny odpowiadać za wykroczenia kierowców, których nauczały? Bo jest taki projekt
Nie w Polsce, ale jest. Źle wyuczony kursant obskakuje mandat za mandatem – szkoła jazdy może mieć problem.
Pomysł padł w Malezji. Tamtejszy departament drogowy odpowiednika naszego ministerstwa transportu ma plan. I to nadzwyczaj sprytny. Najpierw, w kwietniu, pojawią się elektronicznie nadzorowane testy na prawo jazdy. Egzaminowany kursant nie będzie już jechał z egzaminatorem – będzie jechał sam, a egzaminator będzie nadzorował egzamin zdalnie przy użyciu kamer pokazujących, jak kandydat na kierowcę radzi sobie z jazdą samochodem. Wyniki mają być znane od razu – do tej pory wypełnianie protokołów po egzaminie zajmowało dwa tygodnie, w trakcie których egzaminowany nie mógł spać, czekając na rezultat.
Wraz z nowym systemem e-egzaminów ma zostać wprowadzona zmiana w dokumencie prawa jazdy
Pojawi się w nim kod, który będzie odnosił się do szkoły jazdy, w jakiej kursant uczył się do egzaminu. Dzięki temu w razie kontroli z powodu wykroczenia drogowego od razu będzie wiadomo, kto tak źle wyuczył młodego kierowcę lub kierowczynię. Ta informacja również trafi do systemu. Jeśli kursanci jakiejś szkoły jazdy będą stale popełniać wykroczenia lub powodować kolizję, państwo cofnie licencję takiej szkole jazdy, uznając że uczy ona niebezpiecznej jazdy. Czyli szkoła jazdy odpowie za coś, na co nie ma wpływu. Skoro bowiem kursant zdał państwowy egzamin, a mimo to jeździ niezgodnie z przepisami, to chyba winny nie jest ośrodek szkolenia kierowców, tylko egzaminator, który taką osobę „przepuścił”. Trochę trudno mi sobie wyobrazić szkołę nauki jazdy, która swoim kursantom mówi „ogólnie to możesz lać na przepisy, tylko na egzaminie się przyłóż”. Przypomnę jednak, że mówimy o Malezji. Może tamtejsza mentalność dopuszcza taką konstrukcję myślową. Jest to na razie projekt, ale nie zdziwię się, jeśli zostanie wprowadzony. Szaleńczy pęd do regulowania wszystkiego i obciążania wszystkich odpowiedzialnością (tylko nie siebie) trwa na całym świecie.
W rzeczywistości prawo jazdy w ogóle nie jest potrzebne
Gdyby z dnia na dzień zlikwidować ten szalony system wydawania „uprawnień” na czynności życia codziennego, nie stałoby się kompletnie nic. Niezwykłe jest, że można bez uprawnień używać urządzeń elektrycznych, jak np. piekarnik. Powinno się przejść kurs i zdać egzamin z obsługi piekarnika, pralki, suszarki, egzamin z chodzenia po bułki do sklepu i egzamin ze stania w kolejce do lekarza. Niedawno widziałem wiadomość o tym, że w Wielkiej Brytanii zatrzymano 82-latka, który jeździł samochodem przez 70 lat i nigdy nie zrobił prawa jazdy, ponieważ nie czuł takiej potrzeby. W trakcie swojej 70-letniej kariery kierowcy nigdy nie miał stłuczki ani nie został zatrzymany do kontroli. Teraz państwo chce go ukarać. Za co? Za to, że przez 70 lat jeździł bezpiecznie? Powinno mu się natychmiast bezpłatnie wydać prawo jazdy i to na czerwonej poduszeczce.
Tymczasem pomysł malezyjski jest tak straszny, że oczekuję wprowadzenia go w Polsce. Wtedy każdy instruktor nauki jazdy będzie musiał osobiście pilnować tego, jak jeżdżą jego byli kursanci. Ale byłoby śmiesznie!