Stellantis ma sprytny plan. Ograniczy produkcję samochodów
Jeżeli kiedykolwiek uważałeś się za mistrza intryg, to przestań, bo choćbyś stanął na rzęsach, to i tak nie przebijesz mistrzów z koncernu Stellantis. Właśnie wpadli na tak sprytny plan, że od pół godziny siedzę z otwartą buzią.
Mam taką teorię, że koncern Stellantis doszedł do wniosku, że nie ma sensu produkować samochodów, więc lepiej zacząć dostarczać ludziom rozrywki. Od pół roku koncern wykonuje ruchy, które kończą się zdziwieniem i szokiem i nie są to bynajmniej premiery nowych modeli, bo te zeszły na dalszy plan. Carlos Tavares wychodzi na mównicę, mówi, że sprzeda marki, które nie przyniosą zysków w ciągu najbliższych 10 lat, czym wywołuje paniczną reakcję inwestorów. Później członkowie zarządu przekonują, że prezes wcale nie miał tego na myśli, ale fama poszła. Kilka dni później słyszeliśmy kolejne rewolucyjne stwierdzenia.
Ostatnio zaszły spore zmiany kadrowe - uznano, że Tavares pójdzie na emeryturę po zakończeniu kontraktu, a szef Alfy Romeo - Jean Phillippe Imparato został właśnie dyrektorem operacyjnym na Europę. Kiedy szefował Alfie, to autentycznie myślałem, że coś się zmieni, że podniesie markę z marazmu. Miał śmiałe plany, które najwidoczniej spodobały się wyżej, bo pozwolono mu realizować je na wyższym szczeblu. Właśnie przedstawił swój pomysł na przyszły rok i dosłownie opadły mi ręce.
Stellantis ograniczy produkcję samochodów spalinowych, żebyście kupowali samochody elektryczne
To jest plan, na który nie wpadłby nikt, ale po kolei. Od przyszłego roku w życie wchodzą przepisy dyrektywy CAFE, które stawiają przed producentami normy emisji spalin dla całej floty, których nie da się spełnić, nawet sprzedając wyłącznie hybrydy. W najlepszej sytuacji jest Toyota, ale nawet ona ucierpi, bo będzie musiała zapłacić kilka tysięcy euro od każdego sprzedanego modelu. Sytuacja innych producentów jest znacznie gorsza, a kary mogą być bardzo dotkliwe. Tajemnicą poliszynela jest to, że część z tych dodatkowych obciążeń zostanie przerzuconych na klientów, chyba że ci nagle rzucą się na samochody elektryczne. Można bezpiecznie założyć, że udział aut na prąd w sprzedaży musi wynosić około 20 - 25 procent, co jak wiemy jest nierealne. I wtedy wchodzi na scenę pan Imparato, który ma plan.
Sugeruje, że należy ograniczyć sprzedaż samochodów spalinowych, tak żeby ponosić jak najmniejsze straty, a jednocześnie oferować samochody elektryczne, tak żeby klient miał wybór - czekać na spalinowy czy jednak wziąć samochód elektryczny od ręki. Tym sposobem Stellantis ma jak najszybciej osiągnąć odpowiedni poziom sprzedaży samochodów elektrycznych. To doskonały plan, ale widzę w nim jeden zgrzyt.
A co jeżeli klient się nie posłucha?
Załóżmy, że bardzo chcę mieć samochód z silnikiem 1.2 PureTech pod maską, bo zawsze lubiłem życie na krawędzi i nie lubię mieć przy sobie dużo pieniędzy. Idę do salonu jednej z 14 marek i mówię - proszę mi taki sprzedać, na co pan sprzedawca uprzejmie mówi, że nie ma mowy, ale za to mogę kupić stojący obok samochód elektryczny, który może ma mniejszy zasięg, ale za to jest droższy. Według pana Imparato uśmiechnę się i skorzystam z okazji.
A przecież wyszedłbym z salonu i poszedł do innej marki, tam gdzie nikt nie robiłby mi problemów z kupnem tego, co chcę. I koniec historii. Obawiam się, że takie tresowanie klientów może się nie udać. Ograniczanie sprzedaży działa w świecie dóbr luksusowych, ale nie w świecie zwykłych samochodów.
Szansę powodzenia określam na 10 proc. Może po prostu trzeba mocniej lobbować w UE? Chociaż patrząc na ostatnie przestoje w fabrykach Stellantis, ma wrażenie, że realizacja planu rozpoczęła się już wcześniej.
Więcej o Stellantis przeczytasz w: