REKLAMA

Próba przerejestrowania samochodu to spotkanie z innym światem. Urzędnicy zachęcają do lekceważenia prawa

Dwa dni w zawieszeniu i kilkaset złotych grzywny - taką karę wyznaczył mi rząd (ten i wszystkie poprzednie) za to, że ośmieliłem się kupić samochód z innego powiatu niż ten, w którym mieszkam.

tablice rejestracyjne obowiązek wymiany likwidacja
REKLAMA
REKLAMA

Oczywiście państwo polskie nie określa tego mianem kary. Określa to mianem „obowiązku przerejestrowania samochodu”. Tylko zamiast ten - absurdalny, ale niech mu tam będzie - obowiązek obywatelowi ułatwić, komplikuje wszystko do takiego poziomu, że człowiek ma ochotę z premedytacją złamać prawo.

Ba, zachęcają go do tego sami urzędnicy.

To mógł być piękny, słoneczny dzień.

Zrobiłem jednak straszny, niewybaczalny błąd. Kupiłem, niecały miesiąc temu, używany samochód - przyszedł więc czas wymienić dowód rejestracyjny i krakowskie tablice. Po co? Nie mam pojęcia. Być może po to, żeby każdy dokładnie wiedział, że jestem z Wrocławia i trzeba mnie wpuszczać np. podczas jazdy na suwak. Bo mieszkańców Krakowa to nie ma po co, a tych z tablicami DWR to już w ogóle trzeba wypychać z drogi.

Drugim błędem było to, że sprzedałem poprzednie auto i też w sumie wypadałoby ten fakt zgłosić. Bo przecież inaczej nikt tego nie wie i jest to niesamowita tajemnica.

Trzecim błędem było założenie, że skoro mamy rok 2018, to Polska jest cywilizowanym, nowoczesnym państwem, w którym cokolwiek można załatwić w miarę sprawnie. W końcu w co drugim komunikacie rządu pojawia się hasło cyfryzacja, całym domem zarządzam z poziomu telefonu, a gdybym chciał, mógłbym ten dom w kilka chwil wystawić na sprzedaż i niedługo później sprzedać - również z telefonu, bez ruszania się z kanapy.

No i spróbowałem przez internet.

Zarejestrować samochodu oczywiście w ten sposób się nie da, ale już zgłosić jego sprzedaż - jak najbardziej.

Założyłem - znów błędnie - że zajmie mi to maksymalnie kilka minut. Zajęło... kilkadziesiąt. A to bo ePUAP nagle nie do końca chce dobrze działać na mojej przeglądarce (nie mam żalu - mniejszość). A to bo w innej też niezbyt. A to bo wzór zgłoszenia jest zakopany w kategorii „wyrejestrowanie pojazdu” (co jest czymś zupełnie innym niż zbycie). A to bo wygląda zupełnie inaczej niż ten papierowy. A to bo trzeba potwierdzać niektóre pola kilkukrotnie i w różnych miejscach, bo inaczej się zerują. A to bo nawet nie da się wgrać dwóch załączników jednocześnie. A to bo... i tak w nieskończoność.

Ostatecznie udało się jakoś wysłać zgłoszenie. Czy prawidłowo - nie wiem. Czy wygodnie? Zdecydowanie nie. Przyjemność była porównywalna do stania w kolejce w urzędzie albo do sytuacji, w której ktoś wbija ci w oko długopis i nim kręci.

Czyli w sumie na to samo wychodzi.

Potem było już tylko gorzej.

Wrocław od pewnego czasu oferuje opcję internetowej rezerwacji miejsc w kolejkach do niektórych urzędów i niektórych spraw. Cudownie - pomyślałem - po czym rzuciłem się kilka dni temu do zaklepania terminu, żeby wszystko poszło sprawnie.

I co? I nic. Terminów wolnych brak. Na dziś, na jutro, na za dwa dni, trzy dni, cztery dni, a na piąty rezerwacja otwiera się dopiero o północy i pewnie znika natychmiast. Próbowałem, próbowałem, aż w końcu zdecydowałem, że pójdę - przecież nie może być tak źle. Wezmę numerek, usiądę, poczytam godzinę albo dwie książkę i załatwię co trzeba.

„Proszę sobie pójść”

Zaczynając od tego, że od okolic godziny 9 rano automat biletowy wypluwał zamiast kartki z numerkiem kartę z informacją, żebym najlepiej poszedł już sobie do domu, bo liczba spraw w kolejce jest tak duża, że wykracza poza czas pracy urzędu. Który zresztą obejmuje dokładnie ten okres, kiedy wszyscy są w pracy, więc jeżeli jesteś szalony i chcesz przerejestrować auto, to musisz wziąć z pracy wolne. Sługo.

Tak, o godzinie 9 rano była już wyczerpana pełna pula numerów na dzisiaj. Przy podejściu do automatu zostałem zresztą ofuknięty przez jedną ze stojących obok osób, że panie, kolejka jest. Stanąłem więc w kolejce.

A kolejka stała razem ze mną. Nie poruszają się ani trochę do przodu, za to drastycznie wydłużając się za mną.

Kilkadziesiąt minut później zdecydowałem, że pozałatwiam inne zgłoszenia w tym samym urzędzie i zobaczę, jak się sprawy mają. Godzina minęła, a w kolejce zobaczyłem dokładnie te same twarze. Minus te, które prawdopodobnie uznały, że nie warto robić z siebie idioty i stać jak kołek na korytarzu.

Uznałem jednak, że chwilę postoję. Może coś się ruszy.

„To jest martwe prawo, niech pan to załatwi kiedy indziej”

Czarę goryczy przelała dopiero zasłyszana rozmowa, którą jeden z petentów prowadził z urzędnikiem z informacji. A brzmiała mniej więcej tak:

  • Co mam zrobić, jeśli dzisiaj nie będzie nowych numerków i nie przerejestruję samochodu? To jest ostatni dzień na to.
  • W prawie jest 30 dni, ale to jest martwy przepis. Można przyjść przy następnej okazji.

Może nie są to dokładnie słowa, które wtedy padły, ale sens jest dokładnie ten sam. Nie ma przewidzianych żadnych kar za to, że nie przerejestruje się samochodu na czas. Nikt raczej nie da za to mandatu (bo i trudno to sprawdzić np. podczas kontroli drogowej). Nikt nie przyśle upomnienia. Nikt nie naliczy automatycznie grzywny. Jedyne, co nam tak naprawdę grozi, to wyburczane pod nosem narzekania urzędnika, że przychodzimy z papierami po terminie.

Zresztą i to niekoniecznie, skoro nawet urzędnicy uznają to za martwy i bezsensowny przepis.

Skoro tak, to po co?

Być może nawet przeżyłbym to, że istnieje obowiązek przejestrowania samochodu. Być może spełniłbym go cicho, bez narzekania i przy okazji pozbył się ponad 180 zł na nowe tablice i wszystkie związane z tym śmieci.

Tyle tylko, że biurokratyzm jest do przyjęcia tylko w momencie, kiedy działa sprawnie. Kiedy czekam w kolejce (z numerkiem!) chwilę, zostawiam komplet idealnie wypełnionych dokumentów, odbieram natychmiast co moje, wychodzę i mam to z głowy.

W Polsce, zamiast tego, stworzono nie tylko durny przepis, ale i maszynę do jego obsługi, która jest patologicznie niewydolna (tak po prawdzie to była druga próba przerejestrowania tego auta w ostatnich dniach), i która sama traktuje ten przepis jako bezcelowy.

Patrząc na to, jak bardzo to jest bez sensu i jak długo się utrzymuje, mam graniczące z pewnością przekonanie, że kolejne zapowiedzi o zmianach w prawie są tylko pustym paplaniem, żeby lud miał wrażenie, że ktoś coś faktycznie robi, żeby było lepiej. Bo skoro od lat ten idiotyzm funkcjonuje bez problemów, to komuś musi na nim bardzo, bardzo zależeć.

I co z moimi tablicami?

Za namową redakcyjnego kolegi pojechałem do innego punktu. Inny punkt przywitał mnie następującą informacją:

REKLAMA

I nawet nie byłem zdziwiony, ani rozczarowany. Po prostu zdecydowałem, że póki co mam to gdzieś. Może uda mi się na kiedyś zarezerwować wizytę przez internet i stracę wtedy tylko pół dnia na ogarnięcie tego. A może kiedyś wezmę urlop, kupię namiot, zrobię kanapki i będę koczował od rana przed urzędem, tracąc pełny dzień.

Bo przecież tak załatwia się sprawy w dużym mieście, w państwie w centrum Europy, w XXI wieku!

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA