Co jeździ w Norwegii i dlaczego w Polsce nie da się jeździć tak jak tam. Ostatnia część relacji
W trzeciej i ostatniej części relacji z wyprawy do Norwegii opiszę tamtejszy krajobraz motoryzacyjny, a także podzielę się wrażeniami z powrotu przez Polskę.
Zaczniemy od tego, jakie samochody widzi się w Norwegii poza Oslo. Co do Oslo, sprawa jest prosta – rządzą elbile, czyli auta elektryczne, a wśród nich opisywana już przeze mnie Tesla Model X. Im dalej od Oslo, tym fur na prąd jest mniej i zaczyna wkradać się graciarnia.
Pewnie wiele osób myśli sobie, że skoro Norwegia jest na północy i graniczy ze Szwecją, to będzie tam mnóstwo Volvo. Wyprowadzam z błędu – Volvo to rzadko spotykana w Norwegii marka. Jest podobnie popularne jak u nas, a może jeszcze mniej. Nie wiem z czego to wynika, może po prostu się nienawidzą, jak na Wikingów przystało. Stąd gospodarz, który gościł nas w Oslo, używający na co dzień V90 T8, uchodził za ekscentryka i „pewnie ma jakieś szwedzkie korzenie”.
Najbardziej charakterystycznym dla norweskiego krajobrazu samochodem, niespotykanym za bardzo w innych krajach Europy, jest Toyota Hiace ostatniej generacji. Występuje wszędzie i w każdej ilości, najczęściej jako 4x4. Zielone tablice rejestracyjne wskazują, że to pojazd użytkowy, ale trafiają się też Hiace w wersji mikrobus z białymi tablicami. Hiace to w Norwegii odpowiednik naszego T4. W trakcie naszej wyprawy odwiedziliśmy miasteczko Hamar, gdzie parking przed lokalnym hotelem wyglądał jak wystawa Hiace. Oto najpiękniejszy eksponat z tejże wystawy.
Nie wszyscy Norwegowie są obrzydliwie bogaci
Na północy dominują ludzie średnio zarabiający i gorzej sytuowani od tych z Oslo, więc i samochody są tańsze. Golfy czwórki i pierwsze Tourany mieszają się tu z kilkunastoletnimi Audi, Mercedesem okularem oraz autami japońskimi - Yarisem, czasem pierwszym Qashqaiem. Spotyka się sporo Saabów z lat 90., przeważnie są gratami, ale najwyraźniej nie chcą umrzeć. Najstarszym powszechnie występującym modelem jest Corolla E10. Ogólnie panuje raczej nuda, z jednym wyjątkiem, którym jest GMC Jimmy w wersji trzydrzwiowej. Nigdy w życiu nie widziałem tak dużo egzemplarzy tego wozu, nawet w Stanach Zjednoczonych. Norwegowie muszą mieć na jego punkcie jakiś fetysz. Są i amerykańskie pickupy, i GMC Yukon/Chevrolet Suburban, czasem nawet z naklejkami wyrażającymi pogardę dla „elbili”, ale trzydrzwiowy Jimmy z końca produkcji to norweskie kuriozum. Jest jeszcze jeden samochód, który w Norwegii widzi się nieustannie: to aktualna generacja Mitsubishi Outlander. Nie wiem dlaczego akurat tak ją pokochano. I to wcale niekoniecznie w wersji PHEV.
W Norwegii jeździ się przepisowo
Można dostać mandat nawet za 5 km/h powyżej limitu. Mandaty są wysokie z naszego punktu widzenia, dla Norwegów nieszczególnie – najwyższy mandat to jakieś 18% średniego wynagrodzenia, czyli ok. 4000 zł. To tak jakby w Polsce było to 800 zł. Fotoradarów jest bardzo dużo i często prowadzi się odcinkowy pomiar prędkości, zwłaszcza w tunelach. Nasz znajomy z Norwegii stracił prawo jazdy za jazdę 26 km/h powyżej limitu. Mnie udało się prawa jazdy nie stracić, a całą drogę jechałem najbardziej przepisowo jak było to możliwe. Chyba z raz przekroczyłem 85 km/h w drodze powrotnej wyprzedzając ciężarówkę, która pięła się pod górę wypuszczając kłęby śmierdzącego dymu. A skoro już o ciężarówkach mowa – niesamowite są kombinacje osiowe w mijanych zestawach. W Polsce mamy 2 osie w ciągniku i 3 w naczepie. W Norwegii normalne są ciągniki 3-osiowe, a naczepa może mieć 4 osie, może mieć 5...
Jednak po Norwegii bardzo łatwo jest jechać przepisowo. Ograniczenia prędkości należą do rzadkości. Jeśli już się pojawiają, to po pierwsze z konkretnego powodu, po drugie – trwają przez dłuższy czas, więc po prostu przestawiasz tempomat na niższą prędkość i sobie kruzujesz. Jest to o tyle przyjemne, że wszyscy kruzują razem z tobą.
I po tych 2000 km jazdy po Skandynawii nagle wjeżdżam do Polski
Ląduję w Świnoujściu i postanawiam jechać do Warszawy omijając autostradę. Nie bardzo mam ochotę bulić kolejne 80 zeta na drinki dla oficjalnie nieżyjącego Jana Kulczyka. Ruszam więc przez Piłę, Bydgoszcz, Toruń, Sierpc i Płońsk do stolicy, jednopasmową drogą z ograniczeniem do 90 km/h. Świetnie, spróbuję jechać przepisowo.
Zaczyna się problem, bo w Polsce liczba znaków drogowych jest porażająca w porównaniu z Norwegią. Znaki stoją o kilkadziesiąt metrów od siebie. Ograniczenie prędkości zmienia się bez ustanku. 70! 50! 60! Znowu 50! I 200 m bez ograniczenia! I 100 m 50 km/h, potem przez 300 m 60 km/h, potem pół kilometra 70, ale w międzyczasie jest 50 na 50 metrach przed przejściem dla pieszych. Najwięcej uwagi poświęcam nie sytuacji na drodze, a kombinowaniu jakie jest ograniczenie. System odczytywania znaków drogowych w Camry dostaje obłędu, bo nie rozumie że w Polsce skrzyżowanie kasuje ograniczenie. Bezładnie miele wartościami na wyświetlaczu head-up. Wyobrażam sobie działanie automatycznego ogranicznika prędkości w polskich warunkach – po paru kilometrach wysiądzie z samochodu i krzyknie „w takich warunkach nie da się pracować!”.
Do tego dochodzi zachowanie innych kierowców, całkowicie niespotykane w warunkach norweskich. Agresja, spychanie z drogi, miganie światłami, trąbienie. W okolicach Golczewa jest ograniczenie do 70 km/h na sekwencji zakrętów. Wyprzedza mnie tir, uprzednio migając na mnie światłami, a zjeżdżając na moją stronę o mało nie spycha mnie do rowu. W okolicach Bydgoszczy na ograniczeniu do 60 km/h Opel Astra na bydgoskich tablicach wyprzedza mnie tuż przed czerwonym światłem, spychając mnie na pobocze i hamując mi tuż przed nosem. Na drodze Warszawa-Toruń jest odrobinę lepiej, bo w większości miejscowości stoi fotoradar, który zmusza wszystkich do zwalniania. Moim zdaniem tych fotoradarów powinno być 10 razy tyle, a oprócz fotoradarów mogłyby jeszcze być wieżyczki strzelnicze, które otwierałyby ogień do wszystkich przekraczających prędkość o więcej niż 20 km/h. Taki żarcik, ha ha ha. Ratatatata.
Dlaczego tak jest?
Jak mówi klasyk – nie wiem, ale się domyślam. Po pierwsze, rzeczywiście infrastruktura drogowa w Polsce poza głównymi drogami ekspresowymi jest fatalna. Absurdalne kaskady ograniczeń sprawiają, że nie da się jechać płynnie i spokojnie, bo trzeba byłoby bez ustanku hamować i przyspieszać – na początku mi się udawało, po jakichś 3-4 godzinach się poddałem. 80% znaków ograniczenia prędkości jest do wyrzucenia. Zamiast nich powinno się wprowadzić strefy ograniczonej prędkości tam, gdzie jest największe ryzyko wypadku. Oraz zróżnicować dozwoloną prędkość na „pogodny dzień” i „noc lub niepogoda”. Te strefy mogłyby bez problemu być dłuższe niż odcinki objęte ograniczeniem obecnie – tak jak jest właśnie w Norwegii. Ponadto stawianie ograniczenia prędkości przed zakrętem to totalna bzdura. Kierowcy powinni jechać z taką prędkością, żeby móc pokonać zakręt bezpiecznie. Ograniczenie prędkości stawia się dla bezpieczeństwa słabszych użytkowników ruchu, a nie żeby Grażyna w Fabii nie wypakowała w botanikę, bo próbuje jechać 90 km/h po serpentynach. Grażyna po to zrobiła prawo jazdy i zdała państwowy egzamin, żeby wiedzieć, że przed zakrętem trzeba zwolnić.
Mojość
Po drugie zachowanie polskich kierowców jest dokładnym odzwierciedleniem zachowania polskich obywateli w większości przypadków. Jeśli czegoś nie wolno, ale bardzo się chce, to wolno. Albo można to jakoś „załatwić” i wtedy będzie się już dawało. Ograniczenia i prawa w ogólności są narzucone przez złą władzę (zazwyczaj zaborczą, z Moskwy, Berlina lub Brukseli), żeby dręczyć Polaków i odbierać im złotą sarmacką wolność. Ignorowanie lub łamanie prawa to zachowanie niemal patriotyczne, a każdy ma prawo robić co chce, nawet jeśli to przeszkadza innym, bo najważniejsza jest szeroko rozumiana mojość. Społeczeństwa zachodnie pominęły etap władzy zaborczej, więc tego typu myślenie jest im obce.