Motoblender włączamy w tym roku po raz piąty. Będzie to, co lubicie najbardziej (wnosząc po statystykach odwiedzalności tej serii), czyli przegląd niusów doprawiony subiektywnymi opiniami.
Dzisiejszy Motoblender rozpoczynamy oczywiście od doniesień z dziedziny Zyskowności. A w tej kwestii problem ma Jaguar-Land Rover, jeden z mniejszych producentów samochodów na świecie i część koncernu Tata. Czwarty z rzędu kwartał, w którym JLR przynosi znaczne straty, oznacza wyjątkowo słaby rok dla tego producenta. Co ciekawe, sprzedaż nie jest taka zła. W ostatnich trzech miesiącach Jaguar-Land Rover oferujący właściwie tylko drogie, luksusowe produkty dla klientów o oryginalnym guście, opędził 145 tys. samochodów. Kłopot w tym, że wzrost na rynku europejskim i amerykańskim nie jest w stanie skompensować spadku zainteresowania Jaguarami i Land Roverami na rynku chińskim. Temu ostatniemu trudno się dziwić, skoro Chińczycy mogą o wiele taniej kupić sobie podróbki Land Roverów – Range Rover Evoque to Landwind X7, Range Rover Sport – Zotye T900. Oba auta są skopiowane wręcz doskonale.
Mamy więc do czynienia z sytuacją, w której indyjski Land Rover traci pieniądze z powodu swoich chińskich podróbek. A wiecie, że to kiedyś była marka angielska? A wiecie (trudno w to uwierzyć!), że kiedyś producenci samochodów musieli radzić sobie BEZ rynku chińskiego?
GM sprzeda Holdena. Po co mu taki Holden
General Motors zaprzestał produkcji samochodów w Australii. Daleko, nieopłacalnie i dużo węży. Stracił zainteresowanie rynkiem australijskim do tego stopnia, że planuje w ogóle sprzedać markę Holden importerowi Inchcape Motors, który sprzedaje w Australii większość znanych marek samochodów. Oczywiście marka Holden dalej by istniała i GM dalej eksportowałby swoje auta do kraju kangurów. Tyle, że nie sprzedawałby ich już na miejscu. Z pewnością ten krok zostanie zdecydowanie dobrze przyjęty wśród wieloletnich fanów i nabywców Holdena oraz wyraźnie poprawi pozycję rynkową tej marki.
Widziałem ostatnio na Facebooku, jak któryś z popularnych pisarzy/felietonistów w odpowiedzi na partię Wiosna zaproponował partię Jesień, której hasłem wyborczym byłoby „Wolałbym nie”. Idealnie pasuje to do działań General Motors. Najpierw wycofali się z Europy, bo w sumie po co w tej Europie siedzieć. Teraz porzucają Australię, bo eee tam nie opłaca się. Inwestorzy muszą być zachwyceni tą intensywną ekspansją.
Mercedes rejestruje znak towarowy „klasa O”
Mercedes narzekał ostatnio, że gama modeli trochę za bardzo mu się powiększyła i trzeba będzie to i owo z niej wyciąć. Logiczne więc, że patentuje oznaczenie dla nowej klasy: O 120, O 140, O 180 i O 200. O, to brzmi dumnie. Już czuję ten wysiłek marketingowców, te dymiące czachy na zebraniu: kurde, panowie i panie, no narzucili nam tu z centrali klasę O i my teraz musimy wymyślić w jaki sposób to O kojarzy się z nowoczesnością, prestiżem, elektryfikacją, klasą premium i tymi wszystkimi rzeczami, bez których nie da się sprzedać nowego samochodu. Może Opulent - po angielsku „zamożny” albo „wykwintny”. Albo taka reklama, że nasz nowy produkt jedzie przez miasto pełne szklanych budynków i uśmiechniętych, wieloetnicznych ludzi, i oni robią OOOO! A może zatrudnimy zespół Lady Pank i oni będą śpiewać „o-o-o-o!”. A nie, to słaby pomysł, bo kojarzy się z „Mniej niż zero”.
Chodzą plotki, że klasa O mogłaby być najmniejszym samochodem w gamie Mercedesa. Być może będzie nawet przebrandowanym Smartem. A to byłoby cOś wyjątkowego, bo ostatni Mercedes z silnikiem z tyłu został zaprezentowany jeszcze przed wojną. Tyle że...
...producenci rozważają wycofanie się z segmentu najmniejszych aut.
Mercedes chce w niego wejść, a inni chcą wyjść. Peugeot i Citroen wycofają się z fabryki w Kolinie, zostanie tam tylko Toyota. Opel już wywalił z gamy Karla i Adama (źle to brzmi, ale co poradzić), a Volkswagen podobno nie planuje następcy dla Up!-a. To strasznie smutne, bo uwielbiam model Up!. Ruch wydaje się pozornie bez sensu, bo przecież dzięki małym autom spada średnia emisja CO2 dla danego producenta, co jest najważniejsze na europejskim rynku. A wcale nie, mówi prezes VW – już od dawna małe auta to nie są te, które emitują najmniej CO2. Mają zwykłe, proste silniki benzynowe i wcale nie palą tak mało. Przy tym trzeba sprzedawać je tanio. Gdybyśmy mieli dostosować nasze najmniejsze wozy do norm emisji spalin, które dopiero nadejdą – opowiada hiperprezes – to ich cena wzrosłaby nawet o 30%, a kto wtedy by je kupował? Żeby małe auta miały swój wkład w obniżanie emisji CO2 musiałyby być elektryczne lub hybrydowe. Spalinowe to problem, a ich odspalinowienie to zbyt duży koszt.
I tym sposobem ostatni segment, w którym można dostać normalne, proste silniki, idzie na dno z powodu przepisów UE na temat emisji dwutlenku węgla. Zobaczcie – to nie bogaci ucierpieli. Audi Q7 i Mercedes klasy S są niezagrożone. Ucierpieli zwykli, mniej zamożni nabywcy. To oni dostają w tyłek za sprawą regulacji wyliczających każdy gram CO2. Dobrze wyszło czy nie bardzo?
To teraz czas na jakieś lżejsze niusy
Na przykład o indyjskim biznesmenie Reubenie Singhu, który kupił sobie ostatnio sześć Rolls-Royce'ów. Trzy Phantomy i trzy Cullinany. Są w trzech różnych kolorach, żeby pasowały mu do turbanów. Teraz ma ok. 20 Rollsów, oprócz tego masę innych samochodów typu Bugatti itp. Ocenia się, że na sześć Rollsów wydał trzy miliony dolców. Jest mi bardzo żal pana Singha. Musi być wyjątkowo nieszczęśliwym człowiekiem. Swoje nieszczęście próbuje zamaskować wydając sterty pieniędzy na nudne, bezduszne produkty komercyjne i składując je bez żadnego sensu. Ciekawe, jak długo cieszył się swoimi nowymi Rollsami. Parę dni? Parę tygodni? A może parę godzin, i już mu przeszło, i już rozmyśla czy by teraz nie kupić sześciu Dawnów albo Dropheadów Coupe w kolorach indyjskiej flagi? Ciekawe, czy już postawił swoje trzy nowe Phantomy i trzy nowe Cullinany bez przebiegu w hali garażowej i zapomniał o nich? A w dodatku jego post na Instagramie z Rollsami zdobył tylko 10 200 polubień. To przecież byle jaka fit-instagramerka wrzuci swoje spocone zdjęcie z siłki i dostaje 3 razy tyle.
No ale przynajmniej dzięki takim klientom Rolls-Royce jakoś utrzymuje się na powierzchni. Być może, gdybym był bardzo bogaty, też zamówiłbym sobie Rollsa, ale jednego. Dokładnie takiego, jak bym chciał, i jeździłbym nim przez resztę życia. Nie wystarczy mieć pieniędzy – trzeba jeszcze umieć być bogatym.
Najdziwniejsza akcja przywoławcza w historii
W Stanach Zjednoczonych, gdzie wszyscy mają dużo miejsca, popularne są małe samochody elektryczne dla dzieci – takie do zabawy. Na przykład Barbie Camper Van, do którego można wsiąść i sobie jeździć. Napędza go mały silnik elektryczny. Klienci donosili jednak o przypadkach, w których po zdjęciu nogi z pedału gazu, van Barbie jechał dalej. Postanowiono więc ogłosić akcję przywoławczą. Aż 44 tys. kamperów musi zostać przywiezionych do serwisu, gdzie technicy zainstalują nowy pedał gazu i nowe oprogramowanie. I to się nazywa dbałość o bezpieczeństwo klientów. Swoją drogą, może ta usterka nie jest taka zła – nauczy dzieci, jak postępować, gdy taka sytuacja zdarzy się w prawdziwym życiu. Choć wszyscy już chyba wiedzą, że Nagłe Niekontrolowane Przyspieszenie to lipa.
D1CK
I na koniec historia z naszego podwórka zamieszczona na fanpage D1CK. To wypożyczalnia z Wrocławia, w której można wynająć sobie Audi S4 na jedną dobę (800 zł) albo Ferrari GTC Lusso na miesiąc (52 000 zł). Jednak tym razem obiektem wypożyczenia był Mercedes klasy G, a wypożyczającym – młody drifter Sebastian Szelenbaum-Haselmayer. Drift Gelendą nie poszedł najlepiej, co widać na poniższym zdjęciu. Jak opisano na fanpage D1CK, kontakt z wypożyczającym urwał się, samochód z rowu wyciągnęła pomoc drogowa, a właściciel wypożyczalni na razie poniósł koszty ściągnięcia go do Wrocławia. W takiej sytuacji nie można nawet ubiegać się o odszkodowanie z auto-casco. Sprawa nabrała kolorów, gdy wypożyczający, pan Sebastian, w odpowiedzi na post D1CK napisał komentarz, w którym twierdzi, że to nie on prowadził. Jego zdaniem nieistotne jest, kto wypożyczał samochód i podpisywał umowę, a liczy się tylko kto siedział za kierownicą.
Ciekawe postawienie sprawy, ale obawiam się, że wypożyczając drogi wóz na własne nazwisko, a potem udostępniając go koledze (zwłaszcza rzekomo będącego pod wpływem alkoholu) nie tracisz odpowiedzialności za pojazd. Księga ulicy mówi wyraźnie: kto kumplowi pozwolił rozwalić bok w Gelendzie, za wszelkie szkody płacić będzie.