REKLAMA

Mandaty powinny być takie same dla wszystkich. To nie pieniądze mają cię zaboleć

Wraca co jakiś czas szalony pomysł mandatów uzależnionych od dochodów. Przyszedłem wytłumaczyć entuzjastom tej koncepcji, czemu są w całkowitym błędzie i powinni ją porzucić.

Mandaty powinny być takie same dla wszystkich. To nie pieniądze mają cię zaboleć
REKLAMA

Najczęstszy argument za mandatami uzależnionymi od dochodów to „tak już jest w krajach skandynawskich i mają mało wypadków”. Prawda jest jednak taka, że w skali świata znikoma liczba krajów zdecydowała się na takie rozwiązanie. Nie znajdziemy go nawet w takich oazach bezpieczeństwa drogowego jak Holandia, Austria czy Norwegia. W Europie tylko Finlandia, Wielka Brytania i Szwajcaria wprowadziły to rozwiązanie, a i tak z pewnymi ograniczeniami.

REKLAMA

W założeniu brzmi to wspaniale

No bo przecież jak ktoś zarabia 3000 zł, to mandat w wysokości 500 zł boli go bardziej niż tego, kto zarabia 15 000 zł. Czyli jest niesprawiedliwie, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Problem jednak w tym, że osoba z niskimi dochodami i ta z wysokimi dochodami dopuszczając się tego samego wykroczenia powodują takie samo zagrożenie w ruchu drogowym. Dlaczego więc mielibyśmy karać ich inaczej i kto miałby o tym decydować?

Zacznę od tego, że żadna kara finansowa nie jest tak dotkliwa dla bogatego, jak dla biednego

Bogaty ma pieniądze – ma ich dużo, ale przede wszystkim zwykle ma też możliwości ich zarabiania. Przypuśćmy, że zamożny człowiek dostałby mandat 20-krotnie wyższy niż ten, który otrzymałby kierowca z przeciętnymi zarobkami. Niech to będzie 500 zł i 10 tys. zł. Nadal te 500 zł to bardzo dużo dla człowieka, który żyje od wypłaty do wypłaty, a te 10 tys. zł to wciąż grosze dla bogatego, który ma dużą firmę i takie 10 tys. zł to jest dla niego jak splunąć. No to może posuńmy się do granic szaleństwa i nałóżmy mandat na sto tysięcy złotych? Może ten „bogacz” już to odczuje, w taki sposób że nie wypłaci pracownikom premii świątecznych. 

Nie wiadomo, kto jest bogaty

Ten, kto ma duże zarobki, czy ten, kto ma duży majątek? Jeśli masz wielkie gospodarstwo rolne, które zarabia raz w roku – po żniwach – a przez resztę miesięcy dokładasz, to jesteś bogaty czy nie? Jeśli jesteś prezesem, ale zarabiasz na papierze średnią krajową, a resztę transferujesz do rajów podatkowych za pomocą specjalnych kancelarii typu Mossack-Fonseca, to jesteś bogaty czy biedny? Jak potraktować ludzi, którzy w jednym roku swojego życia pozyskali wyjątkowo duży przychód, np. ze sprzedaży udziałów w firmie, ale w następnym zainwestowali go np. w nieruchomość? Każdy przypadek jest inny i trudny, musiałby powstać zautomatyzowany system sprawdzania średniego rocznego dochodu danej osoby z ostatnich kilku lat. 

To nałożyłoby kolejne obowiązki na służby państwowe i wydłużyłoby okres nakładania kary. Każdy mandat musiałby przejść przez algorytm weryfikujący dochody, co pewnie jest względnie łatwe w słabo zaludnionej Finlandii, ale w Polsce byłaby to droga przez mękę. W ostateczności zapewne więcej osób uniknęłoby mandatu niż już teraz go unika. Momentalnie powstałyby kancelarie specjalizujące się w obniżaniu dochodów na papierze, żeby zapłacić niższy mandat i reklamowałyby się „dostałeś 50 tys. zł mandatu? Zwróć się do nas, a obniżymy go o 2/3!” i ostatecznie płaciłoby się 15 tys. zł kancelarii, a ona robiłaby swoje sztuczki magiczne za odpowiednią prowizję.

Ale to wciąż tylko wierzchołek patologii, jaką ten system by wygenerował

Policjanci polowaliby wyłącznie na drogie auta, bo ci z gratów byliby po prostu nieopłacalni. Nie warto pisać papierów za 300 zł, kiedy można napisać je za sześć tysięcy. Kia Picanto będzie jak peleryna-niewidka z Harrego Pottera. Oczywiście to akurat mi się podoba, bo wolę jeździć gratem niż drogim wozem. Ale nie zazdroszczę dziennikarzom motoryzacyjnym w drogich wozach, nawet jeśli będą jeździli całkowicie przepisowo – policja i tak będzie zapewne kontrolować głównie takie wozy. 

I tu dochodzimy do najpoważniejszego (zapewne) problemu

Przypuśćmy, że jakiś drogowy wykolejeniec przekroczył prędkość o 25 km/h, czyli jechał np. 85 km/h na ograniczeniu do 60 km/h. Powiedzmy, że jechał nowoczesnym SUV-em z segmentu premium. Policjant łapie go i obaj wiedzą, że to może skończyć się albo mandatem na kilkanaście tysięcy złotych, albo wyjątkowo srogim pouczeniem. Pokażcie mi człowieka, który w takiej sytuacji nie skorzysta ze swojej władzy dla prywatnej korzyści. Nawet nie byłbym zły na takiego policjanta, po prostu nastąpiłaby redystrybucja majątku poza systemem. 

To nie pieniądze powinny być główną karą za drogowe wybryki

REKLAMA

Mówię tu o szczególnie groźnych wykroczeniach, jak omijanie aut stojących przed przejściem, przejazd na czerwonym świetle czy znaczne przekroczenie prędkości. To nie powinno być tak, że z tych wykroczeń możesz się wykupić mandatem, nieważne w jakiej wysokości. Chodzi o dotkliwość kary niezależną od zamożności, taką jak areszt, przymusowe prace społeczne, upublicznienie wizerunku, odwiezienie pojazdu na parking depozytowy lub jego konfiskata. Niech to będzie konieczność stawienia się na kilku rozprawach w sądzie, albo obowiązkowe stawiennictwo co miesiąc na lokalnym komisariacie policji. Chodzi o stworzenie kar, które udręczą cię w inny sposób niż pieniądze. Pieniądze wydajesz codziennie i jesteś do tego przyzwyczajony/a, dlatego o ile sam mandat powinien zostać, o tyle powinno iść z nim w parze coś, co będzie nieznośnym, długotrwałym obowiązkiem. Czyli spełni rzeczywistą definicję kary, a może i przyniesie resocjalizację na zasadzie „wolałbym, żeby to mnie więcej nie spotkało”. 

Zdjęcie główne: Andrzej Rembowski - Pixabay.com

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA