Krew, piach i przegrzany silnik. Moja przygoda z najgorszym Fiatem Pandą 4x4 w Polsce
Małe, niezbyt ciężkie i proste auto z napędem 4x4 oraz niezła miejscówka do lekkiego offroadu. Brzmi jak zapowiedź dobrej zabawy? Nic z tych rzeczy.
Fiatem Pandą 4x4 chciałem się przejechać już od bardzo dawna. Dlatego nie zastanawiałem się zbyt długo, kiedy właściciel takiego auta napisał do mnie maila, że chętnie użyczy swojego małego Włocha do filmu na mój kanał. Wóz stał w Warszawie, więc nad czym tu deliberować, trzeba łapać okazję. Podesłał nawet jakieś zdjęcia, ale ledwo na nie zerknąłem. Napisał też coś, że auto jeździ, działa, ale nie jest najlepszym stanie. To również zignorowałem. Brawo ja.
Dzięki temu kiedy kilka tygodni później stawiłem się w umówionym miejscu przeżyłem pierwszy mały szok. Z zewnątrz Panda nie miała chyba żadnego elementu pozbawionego rdzy. Cóż, stare włoskie auta po dłuższym pobycie w Polsce zazwyczaj wyglądają podobnie. Poza tym brak dołu klapy bagażnika czy nadkoli nie wpływa na pracę silnika. Właściciel coś tam jeszcze opowiadał o tym, że to ulep, że jakieś wymiary się nie zgadzają, ale ja już byłem myślami gdzieś daleko. Dokładniej to 5 km na północ, wśród górek i łach piachu. Usłyszałem tylko, że wóz o własnych siłach dojechał do Warszawy z Gdańska. Świetnie, czyli musi być sprawny, prawda? Nieprawda.
Od początku było średnio.
Szybkie szkolenie z obsługi niezwykle prostego auta i ruszyłem w drogę. Niby wszystko działało, ale w okolicach 50 km/h coś zaczynało walić z tyłu. Trudno i tak jechałem przez miasto, nie potrzebowałem więcej niż 70 km/h. Sprawnie dotarłem na miejscówkę do jazdy w lekkim terenie i rozpocząłem objazd zapoznawczy. Wszystko było pięknie, Panda z zapiętym napędem 4x4 nawet się nie męczyła. W końcu objechałem wstępnie cała trasę i zatrzymałem się by wyjąć kamerę. Przy tej okazji spojrzałem na zegary i zgadnijcie co zobaczyłem.
Oczywiście, że wskazówkę temperatury silnika na czerwonym polu. Co gorsza nie miała zamiaru wrócić na środek podczas postoju. Z braku lepszego pomysłu zgasiłem motor i zacząłem dłubać pod maską w poszukiwaniu problemu - podejrzewałem wentylator chłodnicy. Podczas jazdy z prędkością większą niż 20 km/h problem nie występował, więc wszystko wskazywało na radiator. Miałem rację. Auto, które dostałem do testu faktycznie było nielichym gruzem, a pod maską znajdował się silnik pochodzący z innego egzemplarza, który nie do końca polubił się z niektórymi elementami czarnej Pandy. W efekcie wiązka elektryczna była wielkim śmietnikiem, a wentylator obsługiwał przełącznik rodem ze starego radia wiszący pod maską i kilka kabli połączonych na skrętkę. Świetnie.
By ratować uszczelkę pod głowicą bohatersko odwinąłem ogromne pokłady taśmy izolacyjnej i podpiąłem wiatrak na sztywno do akumulatora. Nic to nie dało. Zrobiłem tylko jeszcze większy bajzel. Trudno. Trzeba będzie upalać z przerwami na chłodzenie.
Kto grubo leci ten wkleić się musi.
Kiedy Panda ostygła rozpocząłem zabawę. Małe auto, uwielbiane niegdyś przez właścicieli włoskich winnic, pokonywało jedną łachę piachu za drugą. Z radosnym warkotem żłobiło głębokie koleiny i wdrapywało się na górki. Co kilka przejazdów robiłem przerwę na schłodzenie silnika i nacieszenie się wiosennym słońcem. Chwila, jakim wiosennym? Przecież jest luty... Cóż, pogoda tego dnia była w Warszawie bardzo wiosenna, a skoro i tak wszyscy zginiemy przez zmiany klimatyczne, to warto dostrzec pewne drobne zalety postępującej katastrofy.
Po kilkunastu przejazdach piach na trasie zdobiły już bardzo głębokie koleiny, a ja nabrałem pewności siebie. Zbyt dużej pewności siebie. Kolejną, dużą łachę piachu zaatakowałem pod górkę, bez rozpędu i się wkleiłem. Spróbowałem wyrwać się na wstecznym, ale znowu nie wykorzystałem rozpędu i się po prostu zakopałem. Kolejne marne próby wyjścia z opresji zakończyły się tym, że Panda już zupełnie wkleiła się w warstwę piachu pomiędzy koleinami. A to był taki piach z gatunku wilgotnych, ciężkich, z domieszką gliny. Koła jedynie bezsilnie buksowały, a niedbale zamocowany tylny most miał ochotę oderwać się od nadwozia. Nie pomogło podkładanie różnych rzeczy pod koła (w tym gumowych dywaników) czy pomoc uprzejmego człowieka, który przejeżdżał akurat obok na rowerze. Mały Fiacik oparł się podłogą na ubitym piachu, a koła jedynie bezradnie mieliły.
Czy miałem ze sobą łopatę lub linkę? Oczywiście, że nie. Czy się poddałem? Również nie.
Wygrać z tężcem.
Zacząłem kopać używając znalezionych grubych gałęzi. Dawało to jakieś efekty, ale zdecydowanie zbyt małe. Góry przekopanego piachu powoli rosły, ale Panda ani drgnęła. Tam gdzie kij nie dawał rady próbowałem wyciągnąć piach spod podwozia rękami. Skończyło się to rozciętym palcem na zgięciu i małym potokiem krwi, bo jakieś zwierzę piło w tym miejscu piwsko. Po fakcie nie zabrało ze sobą butelki, tylko ją stłukło, a ja łapą przejechałem po ostrej krawędzi denka.
Teraz zaczęła się zabawa w „wygrać z tężcem". Oczywiście nie miałem ze sobą wody, bo po co. To miała być tylko szybka nagrywka filmu na kanał. Apteczka w Pandzie? W bagażniku. Tylko że zamek od niego był popsuty. Brocząc krwią spróbowałem się dobrać do bagażnika od strony kabiny. Tylko po to, by odkryć, że apteczka nie zawiera niczego, co nadawałoby się do opatrzenia rany. Za to świetnie służy jako pudełko na przydasie pokroju śrubek, drutu itp. Sytuacja wyglądała na krytyczną. Krew się leje, wody i opatrunku żadnego nie mam, jestem sam po środku niczego z zakopaną Pandą. Słyszałem już jak tężec na moim palcu zaczyna się śmiać.
O nie, nie tym razem. Oglądałem Beara Gryllsa, więc wiedziałem co zrobić. Oszczędzę wam szczegółów, powiem tylko, że skorzystałem z każdego naturalnie wytwarzanego przez ciało płynu, którym da się jakoś przemyć ranę.
Pora wezwać wsparcie.
To był ten moment, kiedy wreszcie się poddałem i zadzwoniłem po wsparcie. Czytaj: przyznałem się przez telefon właścicielowi, że zakopałem mu furę w lesie. Na szczęście jeszcze przed wzięciem fury na test powiedziałem mu jakie mam zamiary, więc nie był zaskoczony. Dość szybko przyjechał i zabawę zaczęliśmy od opatrywania mojego rozwalonego palca. W sumie wtedy pierwszy raz w życiu użyłem apteczki samochodowej. Grunt to ciągle robić w życiu coś nowego.
Pięć minut później wiedzieliśmy już dwie rzeczy. Po pierwsze żaden z nas nie uważał podczas zajęć z pierwszej pomocy. Po drugie nie mamy nawet saperki, a bez łopaty nie ruszymy Pandy z miejsca. Linką holowniczą nie damy rady, wjechałem daleko w piach, a drugie auto miało napęd tylko na jedną oś. Tak wylądowaliśmy w okolicznym supermarkecie na dziale ogrodniczym szukając najtańszej łopaty. Wróciliśmy z wspaniałym narzędziem SZPADEL PROSTY PŁASKI DREWNIANO-STALOWY PRODUKT POLSKI RATY ZERO PROCENT za 18,99 zł i otworzyliśmy małą kopalnię odkrywkową.
Nie wiem ile to trwało, zapewne długo, ale zanim zrobiło się ciemno wydłubaliśmy pokaźny krater dookoła Pandy i wygrzebaliśmy spod niej piach, na którym się zaparła. Przyszła pora by wyjechać, najlepiej do tyłu, bo wtedy trochę pomogłaby grawitacja. Nic z tego. Rozpadło się coś w mechanizmie wybierania biegów i wsteczny zniknął. Rewelacja. Na szczęście Panda dała radę wyjechać ze swojego krateru pod górkę. A potem nawet dojechała z powrotem do domu! Co prawda po drodze straciła jeszcze połowę oświetlenia, ale kogo to obchodzi.