20 sztuk Ferrari z kolekcji „Lost and Found” trafi na aukcję podczas Monterey Car Week. Niektóre z nich to naprawdę wzruszające graty.
Długo szukałem jakichkolwiek bliższych informacji o tej kolekcji, ale bardzo niewiele da się znaleźć. Oto kolekcjoner-koneser o nazwisku Medlin ze Stanów Zjednoczonych od wielu dekad składował 20 sztuk Ferrari, w tym wiele z wyjątkową historią. Auta wyszły na jaw w roku 2004, kiedy po ataku huraganu zawaliła się stodoła na Florydzie, gdzie były trzymane. Później stały w magazynie w Indianapolis. To nie tak, że kolekcjonerzy Ferrari o nich nie wiedzieli, po prostu była to sytuacja z gatunku „nie sprzeda, będzie robił”. Ostatecznie jednak sprzeda i nie będzie robił, tyle że za pośrednictwem domu aukcyjnego RM Sotheby's podczas imprezy Monterey Car Week w Kalifornii.
Wzruszające Ferrari-graty trafiają na licytację
Mam tu paru faworytów. Pomijam wzrokiem te, które zachowały się w stanie idealnym, chociaż ich całkowita oryginalność i brak śladów renowacji może robić wrażenie. Jednak wśród tych dwudziestu aut, kilka to istne graciarskie cacka. Oto co bym zalicytował na nadchodzącej aukcji, gdybym nie wiedział że nie należy kupować aut na F.
Dino 206 GT do całkowitej renowacji
Dino to takie gorsze Ferrari. Syn Enzo Ferrariego, rzeczony Dino, strasznie lubił silniki V6 i wreszcie wycisnął na ojcu, żeby zrobić takie mniejsze, lżejsze Ferrari. Udało się nawet sprokurować do niego aluminiowe nadwozie, co podnosiło koszt produkcji, ale jeszcze obniżało masę. Dino z 1967 r. było pierwszym Ferrari z silnikiem umieszczonym centralnie, wszystkie poprzednie auta tej marki miały silnik z przodu. Egzemplarz oferowany na aukcji jest wprawdzie cały w oryginale i wszystko się zgadza ze specyfikacją fabryczną, ale poziom renowacji jaki będzie musiał tu wjechać jest absolutny. Albo można zostawić tak jak jest.
Ferrari 250 GT, też do całkowitej renowacji
I jeszcze ktoś ukradł mu lampę, bo niby ten magazyn był taki szczelny i z daleka od ludzi, ale jednak ktoś się nie bał. 299 z 353 wyprodukowanych egzemplarzy 250 GT ma pod maską 236-konne V12, co w 1960 r. robiło większe wrażenie niż dziś jakieś auto elektryczne z osobnym silnikiem na każde koło. Podobno do 100 km/h wóz przyspieszał w mniej niż siedem sekund. Znana jest szczegółowa historia tego egzemplarza, który z fabryki wyjechał jako szary i trafił do właścicielki z Triestu, która pozbyła się go już po 4 latach, a auto przez wiele lat jeździło po Holandii. Tam też zostało przemalowane na czerwono, zapewne po to, żeby było jeszcze szybsze. Wreszcie w 1987 przez Kanadę trafiło do kolekcji pana Medlina i od tej pory było ponoć nieodpalane. Zachowało się całe oryginalne wnętrze, koła to jednak podróbki. Absolutnie nic bym przy nim nie robił. A nie, przepraszam, zamontowałbym tylne lampy od VW Typ 3, są dość podobne.
Ferrari 330 GT, które sprzedano jako nowe w Tanzanii w 1966 r.
W Tanzanii panuje ruch lewostronny, więc brytyjski nabywca, który je sobie tam zamówił, chciał mieć samochód z kierownicą po prawej stronie. Proszę bardzo, klient chce to klient ma – tym sposobem jest to jedno z zaledwie 36 sztuk Ferrari 330 GT z kierą po prawej. Większość „życia” wóz spędził w Wielkiej Brytanii, a do kolekcji pana Medlina trafił we wczesnych latach 80. w stanie ogólnego rozłożenia. Ktoś zaczął je malować, ale nie dokończył prac nad nadwoziem i taki stan zawieszenia renowacyjnego utrzymuje się od prawie czterech dekad. Jego niepolakierowanie jest tak stare, że stało się już zabytkowe samo w sobie i każdy, kto polakieruje ten wóz, zniszczy jego historyczną substancję. Do tego mamy cztery miejsca i czterolitrowe V12.
Bardzo podoba mi się też Ferrari 365 GT z 1969 r., czyli jeszcze większy następca 330-tki. Ten opadający tył to kwintesencja nadwozia coupe. Ale najlepsze w nim jest to, że podczas huraganu oberwało belką od zawalającej się stodoły w dach i nikt tego nigdy nie naprawił, zamiast tego kolekcjonował ten wóz w takiej wgniecionej postaci. Do tego mamy jeszcze „polską” historię – jeden z właścicieli mieszkał w miejscowości Poland w stanie Ohio.
Na drugim miejscu wśród moich typów jest 250 GT po królu Mohammedzie V z Maroka. Konkretnie to król nazywał się Mohammed al-Khamis bin Yusef bin Hassan al-Alawi, a takie auta powstały tylko cztery, tj. 250 GT z nadwoziem Superamerica. Wóz pochodzi z 1956 r., ale jeździł tylko do lat 70., z czego krótko po Maroku, a jakiś czas po Stanach Zjednoczonych. Nie był ruszany od 50 lat i cała ta farba która oblazła, to odpadła od stania. NIE MALOWAĆ!
I na koniec wisienka na torcie: pogniecione nadwozie od modelu 500 Mondial z 1954 r. Zrobiono takich 13 sztuk, ten ma za sobą historię w sporcie motorowym, ale to już nieważne, ponieważ z oryginału nie zostało nic poza blachą, na którą w swoim czasie zawalił się budynek. Jest do niego ponoć jakiś silnik, ale już diabli wiedzą czy ma to coś wspólnego z oryginalnym. W opisie najbardziej podoba mi się to, że „po renowacji samochód będzie kwalifikował się do Mille Miglia”. A nie, to spoko, to już płacę te 1,8 mln dolarów – tak . Tak na serio to oczywiście ktoś to pewnie odrestauruje, tyle że nie ma to żadnego sensu, ponieważ tym sposobem powstanie nowy samochód, całkiem inny niż ten historyczny. Dlatego ja bym poszedł w restomoda, wrzuciłbym tam jakieś R6 od BMW, nowoczesne hamulce i zawieszenie i patrzył jak świat kolekcjonerów Ferrari płonie.
Wszystkie zdjęcia: RM Sotheby's, a całą ofertę można obejrzeć tutaj.