Kojarzą mi się z reklamami syropu na wzrost apetytu. Poroniony pomysł.
Regularnie słyszę w radiu reklamę, gdzie dziecko nie chce jeść, a po podaniu magicznego syropku na apetyt nagle zaczyna wciągać wszystko jak odkurzacz. Nie podali co zrobić, jeśli nie chce też syropku, ale z własnego doświadczenia mogę polecić lepszy sposób: wystarczy powiedzieć „dobrze, nie jedz”, a za jakiś czas dziecko z pewnością będzie głodne i nagle puree ziemniaczane znacznie zyska w jego oczach na atrakcyjności. Także bez syropku.
Jaki to ma związek z samochodami elektrycznymi?
Polski rząd wymyślił koszmarną koncepcję dopłacania pieniędzy do zakupu samochodu elektrycznego. Najpierw miało to być aż 37 tysięcy złotych, wczoraj pojawiła się informacja, że kwota dofinansowania zostanie zmniejszona o połowę. Pomysł, żeby dopłacać konsumentom do zakupu dóbr konsumpcyjnych wydaje mi się jakimś populistycznym koszmarem. Przypuśćmy, że ktoś idzie do sklepu po lodówkę. Może wybrać tę superenergooszczędną albo nieco bardziej prądożerną. Dlaczego nikomu nie przychodzi do głowy, żeby państwo dopłacało do tej oszczędniejszej? To można przecież rozciągnąć na wszystkie dziedziny życia – wegański burger kosztuje tyle samo co mięsny, a powinien być tańszy, bo jest bardziej eko. Zróbmy dopłaty państwowe do burgerów. Już z tego miejsca widać absurd dopłacania obywatelom do dóbr konsumpcyjnych. Beneficjentem dopłaty jest przecież nie obywatel, który i tak musi wydać pieniądze, tylko producent samochodu elektrycznego. Dopłaty do aut elektrycznych to taki syropek na apetyt.
Znam znacznie lepszą metodę
Jeśli wiemy, że samochody spalinowe trują i emitują dwutlenek smogu, to nie widzę zupełnie powodu, żebyśmy mieli godzić się na ich dalszą obecność. Trudno mi nawet pojąć tę konstrukcję myślową: ktoś chce kupić samochód spalinowy, państwo wie że takie auto zatruwa środowisko, ale pozwala mu na to. A co jeszcze gorsze, dopłaca mu, żeby kupił inny, mniej zatruwający. Powinno się raczej powiedzieć – nie, tego kopciucha, śmierdziucha, sadzomiota kupić nie możesz. Musisz kupić elektryczny, bo on nie emituje. A jeśli cię nie stać, to masz problem, bo nie wszyscy muszą mieć samochody.
Zapewniam, że zakaz sprzedaży samochodów spalinowych znacząco podwyższyłby zainteresowanie pojazdami elektrycznymi. Z dopłat miało podobno skorzystać 4000 osób w skali roku – to mniej więcej tyle co nic. Znacznie lepiej na redukcję emisji CO2 działają typowe samochody hybrydowe, które połowę czasu w mieście jeżdżą na prądzie, a to dlatego że ich skala sprzedaży jest o wiele większa. Tymczasem mój pomysł, czyli przegłodzenie dzieci, sprawiłby że 100% nowych samochodów kupowanych w Polsce byłoby elektrycznych. Mniejsze wydatki – lepsza skuteczność. Początki może byłyby trudne, ale za 2-3 lata sytuacja by się unormowała, a milion samochodów elektrycznych na polskich drogach stałby się rzeczywistością.
Wystarczy jedna decyzja i jedna zmiana prawa
Aktualny rząd pokazuje, że szybkie zmiany prawa nie są mu obce. Postuluję więc o całkowite wycofanie dopłat i zastąpienie ich zakazem sprzedaży samochodów spalinowych od września 2020 r. Tak naprawdę oznacza to zmianę jednego zdania w rozporządzeniu o warunkach technicznych pojazdów i zakresie ich niezbędnego wyposażenia. Dacie radę?