REKLAMA

A gdybyście musieli mieć aplikację w telefonie, żeby zatankować? Taki mam problem z EV

Wyobraźcie sobie, że zajeżdżacie na stację benzynową i nie ma tam nikogo z obsługi, tylko jest dystrybutor, którego nie można obsłużyć inaczej, niż przez aplikację w smartfonie.

opel mokka e ładowanie
REKLAMA
REKLAMA

Jeśli nie macie akurat smartfona i aplikacji, to nie zatankujecie, po prostu nie i już. Co byście zrobili? Pojechali na inną stację, zapewne. Do tego jeszcze każda sieć stacji wymagałaby własnej aplikacji, która oczywiście nieustająco zbierałaby dane na Wasz temat. Tym sposobem, żeby nalewać paliwa do samochodu, trzeba byłoby zaśmiecić sobie telefon kilkunastoma aplikacjami, z których każda miałaby numer Waszej karty kredytowej i w dodatku należałoby ją przedpłacić. Brzmi jak jakiś horror? To dokładnie tak jest z ładowaniem samochodu elektrycznego.

Pomijam, że różni operatorzy stacji ładowania sprzedają prąd w paskarskiej cenie

Jazda elektrycznym Fiatem 500 przy założeniu ładowania go z szybkiej ładowarki jest droższa niż spalinowym, ale to jest OK, bo kogo stać na konia, stać i na owies. Problemem jest sposób, w jaki ten prąd nabywamy. Powiem może, jak powinno to funkcjonować:

  • podjeżdżasz pod stację ładowania
  • podłączasz wtyczkę
  • wklepujesz za ile chcesz się naładować, np. za 50 zł, 100 zł
  • wkładasz banknot do slotu albo przykładasz kartę do czytnika
  • rozpoczyna się ładowanie
  • jak się skończy, to stacja ładowania wyświetla, że skończone. Jeśli odłączyliście się wcześniej, to stacja pobierze z konta tyle, ile faktycznie załadowano (albo wyda resztę z jakimś zaokrągleniem).

Tak działają automaty do tankowania na stacjach benzynowych

Tymczasem ładowanie samochodu elektrycznego wymaga najpierw ściągnięcia aplikacji, potem podania w niej wszystkich swoich danych, a każdorazowe ładowanie obarcza koniecznością „zalogowania się do apki” przez podanie adresu e-mail i hasła. Oznacza to, że „apka” powiązuje sobie mój e-mail z miejscami, w których się ładuje. Są to cenne dane na mój temat, nad którymi nie mam żadnej kontroli i nie wiem, komu operator aplikacji je odsprzeda. Żeby było jeszcze śmieszniej, to jedna z sieci stacji ładowania wymaga ode mnie, żebym podał im dane samochodu, który ładuję – markę, model i numer rejestracyjny, i oni chcą mieć ten samochód „w systemie”. Oczywiście tego zrobić nie mogłem, ponieważ za każdym razem ładuję inny samochód, ale system uparcie przypomina mi, że nie wprowadziłem danych pojazdu. Jak ja śmiem nie podawać prywatnej firmie wszystkich wrażliwych danych na mój temat, przecież oni pozwalają mi korzystać ze swoich usług!

mitsubishi outlander phev ładowanie

To poszło w bardzo złym kierunku

Kupno prądu do zasilania samochodu elektrycznego nie różni się wiele od kupna benzyny. Kupujesz, płacisz, odjeżdżasz. Niestety, zrobiono z tego celebrację, gdzie każdy klient musi się szczegółowo zidentyfikować, musi posiadać smartfona z aktualnym oprogramowaniem i musi podać na tacy wszelkie swoje prywatne informacje, żeby jakaś zielona ścieżka sprzedała mu parę watów elektryczności. Coraz częściej spotykam się z tym, że aby w ogóle skorzystać z jakiejś prostej usługi, muszę zupełnie nieznanemu mi podmiotowi przekazać swój numer buta, liczbę dioptrii w lewym oku i czy słodzę herbatę.

REKLAMA

Szczytem wszystkiego jest uzależnienie jazdy płatną autostradą od posiadania smartfona i aplikacji. Niedługo, jak tak dalej pójdzie, to nawet w sklepach spożywczych należących do sieci typu Carrefour czy Auchan będzie można płacić tylko za pomocą aplikacji, a potem te sklepy będą wysyłały nam powiadomienia typu „dawno nie kupiłeś MASŁO. Czy wiesz, że teraz u nas MASŁO w promocji za jedyne 7,99 zł przy zakupie trzech? Zmuś swoich znajomych do korzystania z aplikacji i odbierz bon na zniżkę na MASŁO na 10%!”.

A wszyscy ludzie sprzeciwiający się powszechnej aplikacjonizacji życia będą stygmatyzowani jako „szury”.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA