3,5 sposobu jak dać się oszukać podczas sprzedawania samochodu (oraz jak się nie dać)
Sprzedający jak najbardziej może być narażony na oszustwo przy sprzedaży auta. Sposoby stosowane przez osoby o złych zamiarach są dość sprytne. Na tyle dobre, że jeśli ktoś nie sprzedaje aut stale, naprawdę może dać się nabrać. Oto kilka z nich.
Sytuacja nr 1: autokomis próbuje wyłudzić samochód za nieakceptowalnie niską cenę
W pierwszym przypadku ofiarą stała się moja znajoma, która sprzedawała Hondę Civic. Wystawiła ją za cenę rynkową i momentalnie zadzwoniło do niej kilka dużych firm typu autokomis, w tym jedna naprawdę szeroko się reklamująca. Każda z nich zaproponowała cenę nieznacznie niższą od tej z ogłoszenia, ale akceptowalną dla sprzedającej, pod warunkiem że przyjedzie na miejsce o danej godzinie na oględziny pojazdu. Nie miała ona nic do ukrycia, więc pofatygowała się z warszawskiego Ursynowa aż do miejscowości P – w godzinach pracy, dodajmy. Oględziny zajęły... cztery godziny i przyniosły efekt w postaci ceny niższej o 25 proc. od rynkowej, co szło już w grube tysiące złotych. Zmarnowano więc znajomej pół dnia, trzymając ją w komisowej poczekalni, wyglądającej trochę jak cela przejściowa. Następnie poinformowano ją, że samochód to właściwie bezwartościowy złom, ale jeśli zdecyduje się na odsprzedaż teraz za 3/4 ceny, to będzie miała sprawę z głowy.
Znajoma się zgodziła. A wiecie co się stało wtedy? Przed podpisaniem dokumentów cena jeszcze spadła o kolejne 1500 zł, rzekomo z powodu konieczności wykupienia ubezpieczenia od „wad ukrytych”. Tyle że osoby prywatne odsprzedające samochód na rzecz firmy nie odpowiadają za takie wady. Taką metodę można polecić tylko bardzo zdesperowanym osobom, co nie zmienia faktu że nadal jest to rodzaj oszustwa. Jeśli oferujesz komuś 35 tys. zł, a potem próbujesz wypłacić mu 26 tys., to jak inaczej nazwać taki proceder?
Sytuacja nr 2: mój kolega z pracy prawie „sprzedaje” Toyotę
Byłem tą sytuacją o tyle zszokowany, że nie spodziewałem się po tej osobie takiej naiwności – ale nie mówię tego z chęcią ośmieszenia sprzedającego, ile raczej ze zdziwieniem, jak bardzo łatwo nabrać kogoś, kto ze sprzedażą samochodu rzadko ma do czynienia. Cała sprawa wyglądała tak, że do kolegi odezwał się rzekomy Polak mieszkający w Niemczech. Napisał, że on na 100 proc. kupuje samochód i bardzo prosi o wysłanie umowy sprzedaży, żeby on mógł ją podpisać, i ta umowa przyjedzie do mojego kolegi razem z laweciarzem, który przybędzie odebrać wóz. No dobrze, ale płatność? No płatność oczywiście będzie – tu nastąpiła jakaś propozycja wyjątkowo niekorzystnego sposobu przelania pieniędzy – i zapewnienie, że jak tylko laweciarz odbierze samochód i zweryfikuje, że wszystko jest OK, to pieniądze natychmiast zostaną przelane.
Zapaliłaby się Wam czerwona lampka? Mnie natychmiast, a kolega wręcz przeciwnie, uznał że to dobra okazja, bo pozbędzie się auta i to bez kontaktu z kupującym. Wytłumaczyłem mu, że jest to wulgarna wręcz próba oszustwa i że żadne pieniądze się nie pojawią, a samochód odjedzie w siną dal. „No ale jak to, przecież będę miał tablice rejestracyjne tej lawety”. No jasne – na pewno mołdawskie lub azerskie tablice rejestracyjne losowego autotransportera bardzo wiele pomogą w tej sprawie. Podkreślam, że chodziło o popularny model Toyoty, regularnie spotykany jako samochód do przewozu osób w tzw. przejazdach na aplikację, a Polakiem mieszkającym w Niemczech była zapewne szajka oszustów z któregoś z byłych krajów ZSRR.
Sytuacja nr 3: znikająca zaliczka
Czegoś takiego zupełnie się nie spodziewałem i nie wiedziałem nawet, że jest możliwe. Umówił się ze mną nabywca samochodu. Podał się za osobę bardzo zdecydowaną. Po przejażdżce testowej stwierdził, że auto kupuje. W mojej obecności wykonał przelew zaliczki w wysokości 1000 zł i pokazał mi na telefonie potwierdzenie. Następnie przeszliśmy do drobnych negocjacji cenowych. Później dowiedziałem się, jak ma przebiegać transakcja. On przyjedzie następnego dnia w to samo miejsce z laptopem i również w mojej obecności wykona przelew. „Powinien przyjść bardzo szybko” – zapewnił mnie, więc odpowiedziałem że jeśli zrobi przelew natychmiastowy, to rzeczywiście już za 15 minut powinienem go mieć. „Nie, te Elixiry też bardzo szybko przychodzą”.
Poinformowałem więc kupującego, że samochód wydam nie po otrzymaniu potwierdzenia wykonania przelewu, ale po faktycznym zaksięgowaniu pieniędzy na moim koncie. Nie był z tego powodu zadowolony i powiedział, że „da mi znać”. Ja jednak byłem spokojny, bo przecież przelał mi zaliczkę. Najwyżej będzie o nią stratny.
Problem w tym, że zaliczka nigdy nie doszła. Potwierdzenie na telefonie widziałem, ale potem zapewne przelew został wycofany. I ten następny, właściwy, też pewnie by nigdy do mnie nie trafił. Może miałbym w ręku umowę i zawiadomiłbym policję, ale kupujący zdążyłby już auto sprzedać, a pieniądze wydać, posługując się przy tym wszystkim fałszywym dokumentem. Pamiętam nawet jego imię – Michał. Zapewne też nie było prawdziwe.
Sytuacja nr 3,5: płać za cudze wykroczenie
Daję tu tylko połówkę, bo to w sumie nie oszustwo, a nieostrożność sprzedającego. Tym nieostrożnym sprzedającym byłem ja. Bardzo chciałem się już pozbyć samochodu, więc podpisałem umowę i dałem starszemu panu oraz jego wnukowi kluczyki. Przeliczyłem pieniądze i panowie wsiedli, ruszając w drogę do domu. Po drodze zdążyli raz przejechać pod kamerą przez czerwone światło oraz spowodować kolizję z zaparkowanym pojazdem w obecności licznych świadków. Oczywiście wezwania przyszły do mnie i musiałem obficie się tłumaczyć, że nie jestem wielbłądem. Na szczęście udało się wyjść ze wszystkim na prostą, bo sprawa była zbyt oczywista, by nowi nabywcy mogli wykręcić się od odpowiedzialności.
Ale od tej pory zawsze piszę godzinę na umowie sprzedaży pojazdu, i wy też tak róbcie.