Umowa zamiany samochodów to na tyle niecodzienny druk, że wielu urzędników widzi go po raz pierwszy w życiu. Wszyscy są trochę zagubieni, ja właściwie też.
Jeszcze niedawno w ogóle bym nie pomyślał, że znowu będę miał prywatny samochód. Moja praca w dużej mierze polega na testowaniu aut, więc zwykle pod moim domem stoi jakiś świeży, czysty wóz, w którym nie muszę martwić się o opłacanie OC, wymianę wycieraczek albo o to, czemu z tyłu coś tak huczy.
Ale – niestety – wciąż bardzo lubię samochody, a lista tych, które chciałbym w życiu mieć, stale się powiększa. Czasu zostaje mi z każdym dniem coraz mniej. Stwierdziłem więc jakiś czas temu, że pora sobie coś kupić. Nic drogiego, bo przy moich „prywatnych” przebiegach świeże auto na raty miałoby tyle sensu, co kupowanie jachtu pełnomorskiego do pływania w wannie. Może nie do końca grat, ale coś, czego nie będzie mi szkoda postawić na tydzień pod salonem, z którego wyjechałem autem prasowym. Jeśli ptak narobi na dach, nie będę natychmiast gnał na ostry dyżur do detailera.
Najpierw miałem Volvo
Kolega, od którego czasami pożyczam samochody do cyklu „Jak to jeździ” tym razem miał na sprzedaż szare Volvo V70 pierwszej generacji. Pięć cylindrów, kanciaste kształty, automatyczna skrzynia i zmęczone życiem, skórzane fotele. „Czemu nie?” – pomyślałem, choć kombi jest mi równie potrzebne, co kalesony plażowiczowi. To były miłe trzy miesiące, ale skoro już wpadłem w wir kupowania starych aut, nie mogłem przestać przeglądać ogłoszeń. Zacząłem coraz mocniej myśleć o Subaru. Zawsze chciałem mieć auto tej marki, kiedyś marzyłem o niebieskim STI na złotych felgach (no dobrze, nadal marzę), więc może by tak chociaż Legacy? Napisałem do kolegi, który takie ma.
-Cześć, nie chcesz może sprzedać Subaru?
-A co zrobiłeś z Volvo?
-Nic, stoi, ma się dobrze.
-To może się zamienimy? Ja takiego szukam.
Od słowa do słowa, kilka dni później gnałem na stację benzynową w połowie drogi między Warszawą i Śląskiem, by dopełnić formalności i upewnić się w decyzji. W jedną stronę jechałem przy dźwiękach kaset w Volvo, w drugą wjechałem już w świat odtwarzacza CD w Subaru. Akurat wtedy było dużo śniegu, więc od razu polubiłem Legacy i – jak to się mówi – poczułem, o co w tym wszystkim chodzi. Po roztopach nadal mi się podoba.
O Subaru pewnie jeszcze napiszę
Jeśli gorące uczucie będzie trwało, pewnie będzie to tekst pełen zachwytów nad autem, które idealnie ilustruje powiedzenie „może i nie jest szybki, ale za to dużo pali”. Jeśli zaplanowana na niedaleką przyszłość wizyta w serwisie okaże się kosztowna, być może zacznę sprawdzać, jak najszybciej można zjechać z nabrzeża do Wisły.
To, co ma być jednak tematem tego artykułu (świetnie, napisałem już 438 słów i nie przeszedłem do sedna) to kwestia zamiany samochodów.
Umowa zamiany samochodów to dość egzotyczna sprawa
„Sprzedam lub zamienię” – piszą autorzy wielu ogłoszeń, a nawet jeśli ktoś oznajmia, że interesuje go wyłącznie sprzedaż, to i tak dostaje mnóstwo propozycji zamiany. Czasami na 50 kg karmy dla gekona, kiedy indziej rzeczywiście na sensowny samochód.
Wydawałoby się więc, że umowa zamiany nie jest niczym dziwnym i jest normalnie stosowana. W przypadku mojej sprawy, skorzystaliśmy z wzoru dostępnego do ściągnięcia na jednej ze stron – tyle że nie uwzględniono tam miejsca na wpisanie numerów VIN. Trzeba było dopisywać.
Najpierw byłem w urzędzie skarbowym
Normalnie, po zakupie auta od osoby prywatnej płaci się podatek od czynności cywilnoprawnych w wysokości 2 proc. wartości wozu. W przypadku zamiany sprawa wygląda inaczej, bo obydwie strony „solidarnie” dzielą się podatkiem. Płaci się go od wartości droższego samochodu z umowy (czyli np. jeśli jeden wóz jest warty 8000 zł, a drugi 10 000 zł, to „opodatkowany” jest ten za dziesięć tysięcy), ale każda ze stron płaci po procencie.
„No tak, proszę tu wypełnić, to będzie dwa procent wartości samochodu” – usłyszałem w „mojej” skarbówce. Na moją uwagę, że raczej płacę jeden procent, zareagowano konsternacją. „Widziałeś kiedyś taką umowę?” – zapytała pani swojego kolegę z okienka obok. Odpowiedź była odmowna. Umowa zamiany samochodów wprowadziła zamęt.
Początkowo usłyszałem, że powinienem mieć przy sobie wypełniony druk podatkowy… także przez drugą stronę transakcji. W moim przypadku nie byłoby to niemożliwe, bo się znamy, więc dałoby się to jakoś załatwić. Nie miałem jednak najmniejszej ochoty na wyprawę na Śląsk po papier. Poza tym co by było, gdyby zamieniający był obcym mi człowiekiem i przestałby odbierać telefony zaraz po transakcji? Takie sytuacje przecież też się zdarzają.
Skoro umowa zamiany samochodów przysparza tyle problemów…
…zapytałem, czy nie mógłbym po prostu zapłacić dwóch procent zamiast jednego i mieć wszystko z głowy. Oczywiście, szkoda mi pieniędzy, ale nie mówimy tu o wielkich kwotach, więc jakoś bym to przeżył. Pani gdzieś dzwoniła, pytała i sprawdzała. Skończyło się na „no nie wiem, nie wiem, jak to jest” i na tym, że jednak zapłaciłem jeden procent i niczego nie musiałem dowozić. Wszystko odbyło się na szczęście w miłej atmosferze.
Potem przyszła pora na rejestrację auta
Chciałem zmienić nie tylko dowód rejestracyjny, ale i tablice. Nie żebym miał coś do Zgorzelca, bo tam Subaru było zarejestrowane, ale wolałem mieć lokalne „blachy”. Taka jest cena rejonizacji tablic. Przez to powstaje bezsensowny podział na „swoich” i „obcych”, a ja nasłuchałem się już tyle historii o przecinaniu opon i rysowaniu lakieru „obcym”, że wolałem mieć rejestracje na W.
Udało się – ale umowa zamiany samochodów też przysporzyła nieco kłopotów. Pan w okienku przyznał, że nigdy się z taką nie spotkał. Wpatrywał się w nią przez potwornie dłużące się sekundy (a może minuty?), ale w końcu wszystko było w porządku. Nawet ochrona nie chciała mnie wyprowadzić. Ale z umową zamiany w teczce czułem się w urzędach tak, jakbym przyszedł z mrówkojadem na smyczy.