Samochód elektryczny niech sobie każdy kupi sam. Rząd powinien dopłacać zupełnie do czego innego
Jestem przeciwnikiem dopłacania do samochodów elektrycznych. Nie ma żadnego sensu w sztucznym napędzaniu popytu na produkt końcowy. Popyt ten trzeba wytworzyć inną metodą. Dlatego wspierałbym z całej siły dopłaty – ale do montażu punktu ładowania.
Wprawdzie mam w garażu gniazdko, takie zwykłe na 230 V – i ono działa, chociaż ładuje auto z prędkością 1,4 kWh – ale wolałbym mieć trójfazowy punkt ładowania z końcówką Type 2, czyli tak zwany wallbox. Ceny tych urządzeń na tę chwilę są umiarkowane, ale wraz z montażem i wszystkimi zgodami od spółdzielni/wspólnoty biegną w stronę wartości pięciocyfrowej. W tej kwestii właśnie widzę pole do rządowych dopłat.
Nic tak nie zachęca do samochodu elektrycznego jak własna stacja ładowania
Wiem to z doświadczenia. Dopóki nie miałem garażu z gniazdkiem, samochody elektryczne omijałem szerokim łukiem. Wielokrotnie walczyłem z publicznymi ładowarkami, stałem do nich w kolejce, dzwoniłem na infolinię by zresetowano słupek albo kwitłem godzinami w centrum handlowym, bo akurat dana stacja ładowania była uprzejma rozwijać tylko 9 kW zamiast obiecanych 22 kW. Wszystko to zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy pozyskałem gniazdko w garażu. Nagle samochody elektryczne stały się moimi ulubionymi. O nic kompletnie nie muszę się martwić – raz na 3-4 dni podłączam wóz do gniazdka i rano mam znowu naładowany na parę dni jazdy. Lepiej się nie da. W dodatku prąd z sieci pobierany nocą jest nieporównanie tańszy od tego z publicznej stacji ładowania.
Trzeba więc dopłacić ludziom do montażu punktów ładowania
To ich skłoni, żeby przejść na elektryczność i już przy niej zostać. Oczywiście optymalnie byłoby, gdyby rządowe wsparcie miało charakter nie tylko pieniężny, ale też np. zawierało ułatwienia formalne. Na przykład przez zgłoszenie się do programu otrzymywałoby się kontakt do firmy, która załatwiłaby ekspertyzę potrzebną do montażu wallboxa. Następnie firma z rządowej listy po dopełnieniu formalności wysyłałaby ekipę montażową i cyk, mamy wallboxa albo przy miejscu parkingowym w podziemiu budynku, albo na parkingu strzeżonym przy bloku, o ile posiadamy tam własne miejsce – albo w przydomowym garażu.
Osoby bez własnych miejsc parkingowych i tak nie są odbiorcami dopłat do aut elektrycznych
Kto weźmie dopłatę do auta na prąd, wiedząc że nie ma gdzie go ładować? No właśnie. A zwiększając grupę osób z własnymi stacjami ładowania, zwiększamy też stałą grupę klientów na prądowozy. Ktoś tu powie, że „przecież takie dopłaty spowodowałyby załamanie się sieci energetycznej, która ledwo zipie”. Ja powiem: chyba żartujecie. Z programu „Mój elektryk”, czyli rządowych dopłat w wysokości do 27 tys. zł dla osób prywatnych do tej pory skorzystało coś około 10 tys. osób z hakiem, podczas gdy w Polsce mamy 20 mln samochodów. Zatem dopłaty rządowe przyczyniły się do wymiany 0,05 proc. floty samochodów w Polsce. Czy taka liczba jest w stanie przewrócić sieć energetyczną? Nic na to nie wskazuje. I tak samo byłoby z dopłatami do wallboxów. Pewnie postawiono by ich maksymalnie kilkanaście tysięcy, czyli kroplę w morzu polskiego parku samochodowego. Ale przy okazji trzeba byłoby trochę podremontować sieć i uprościć przepisy, tak żeby wspólnoty, spółdzielnie i firmy zarządzające budynkami nie mogły już piętrzyć trudności. Nie sądzę jednak, żeby do tego zdroworozsądkowego rozwiązania doszło. Prędzej doczekamy się zakazu parkowania aut elektrycznych w garażach podziemnych, bo „mogo sie zapalić”.
Na koniec zwracam uwagę na jedną bzdurę
Dopłaty rządowe mają być do aut nowych lub „prawie nowych”. A co z 10-letnimi samochodami elektrycznymi sprowadzonymi np. z Norwegii? Czy one są mniej bezemisyjne niż te nowe? Czemu rząd ma wspierać osoby kupujące auta najdroższe, a nie najtańsze? Dla kolegi pytam, ja i tak kupię najbardziej odrażający elektryczny szmelc jaki znajdę, a dopłatom rządowym zagram na nosie.