Amerykańscy producenci ograniczają produkcję. Czkawka z kryzysu paliwowego męczy ich do dziś
Stany to ogromny kraj, w którym samochód to podstawowy środek transportu. A jednak amerykańscy producenci notują straty i muszą ograniczać produkcję. Co jest nie tak?
Amerykanie płacą grosze za benzynę, mają setki tysięcy kilometrów dobrych dróg, tani pieniądz, a prawo jazdy może mieć właściwie każdy, kto jako tako ogarnia przepisy i będzie potrafił prowadzić auto z automatem. A mimo to General Motors zamyka cztery fabryki, tnie gamę i zwalnia ludzi. Podobnie Ford - robi wielką reorganizację, wycina z gamy sedany i hatchbacki, a fabrykę, która budowała Focusy przestawia na produkcję Rangera. Przyczyn jest sporo.
Zmieniają się oczekiwania klientów.
Tak jak reszta świata, Amerykanie chcą się przesiadać do SUV-ów. Dlatego znikanie z gamy sedanów i hatchbacków można poniekąd usprawiedliwić. Inna sprawa, że wysiadając z wielkich sedanów, niekoniecznie chcą pozostać przy tej samych markach. Bardzo chętnie wybierają auta z ofert zagranicznych marek - japońskich czy koreańskich. W 1988 r. Toyota otworzyła swoją pierwszą amerykańską fabrykę w Kentucky. GM, Ford i Chrysler kontrolowali wówczas 74 proc. rynku i według niektórych Toyota była skazana na porażkę. Tymczasem dziś wielka trójca zajmuje tylko 44 proc. rynku. I nadal traci.
Amerykanie polubili obce marki.
Importują auta z Europy, Japonii, czy Korei Południowej. Do tego kupują samochody, które nie powstają w rodzimych fabrykach, a przyjeżdżają np. z Meksyku czy Kanady. Z tych dwóch krajów importowali w ubiegłym roku ok. 4 milionów aut. Z Azji - ponad dwa miliony. Kolejny milion z Europy.
Chętnie kupują też samochody zagranicznych marek, produkowane w USA.
Stawianie fabryk w Stanach ogranicza koszty produkcji i dostaw aut na tamten rynek. Pomaga też w uporaniu się z problemem zmian kursów walut. I ułatwia przekonanie Amerykanów do przesiadki do produktu egzotycznej marki. Nie dziwi więc, że obce koncerny mają tam już 19 fabryk, w których w ubiegłym roku wyprodukowali 5,2 miliona aut. I wciąż stawiają nowe obiekty. Volvo w czerwcu otworzyło fabrykę w Charleston w Południowej Karolinie, Toyota do spółki z Mazdą buduje fabrykę w Huntsville w Alabamie. BMW powiększyło swoją największą fabrykę na świecie w Spantanburgu i myśli nad budową kolejnej.
Do tego wszystkiego, sprzedaż samochodów w USA spada.
Od 2010 roku Amerykanie z roku na rok kupowali więcej nowych aut. Aż do 2017 - w ubiegłym roku tamtejszy rynek zaliczył 5-procentowy spadek. W tym roku będzie lepiej, ale wciąż poniżej szczytu w 2016.
Wszystko to przekłada się na to, że amerykańskie koncerny muszą ograniczać produkcję. Już dziś połowa fabryk General Motors pracuje na poniżej 80 proc. swoich możliwości. A to wartość, przy której mówi się o progu opłacalności. Gdy produkuje się mniej, fabryka zamiast zarabiać, przynosi straty. A jak przynosi straty to najłatwiej jest zredukować zatrudnienie i ograniczyć produkcję.
Wygląda na to, że amerykańskim producentom odbijają się czkawką kryzysy paliwowe sprzed lat. Szukając pomysłu na odbudowę przemysłu motoryzacyjnego zlekceważyli japońskich i koreańskich producentów, którzy najpierw wprowadzili auta tanie, ekonomiczne, na które Amerykanów było stać. Przez lata przestały być tylko tanie i ekonomiczne - dziś są co najmniej tak dobre jak amerykańskie, a może nawet lepsze. I trudno będzie odwrócić ten trend. Jedna Tesla to za mało...