100 tys. to nowe 50 tys. zł. Auta segmentu miejskiego muszą podrożeć. Albo zniknąć
Samochody miejskie drożeją i w końcu albo staną się absurdalnie drogie, albo elektryczne. Gdy mówi to prezes jednego z największych koncernów motoryzacyjnych na świecie, coś musi być na rzeczy
Ostatnio przy okazji tekstu o Matizie, który pokonał 600 tys. km, przewinął nam się na redakcyjnym Slacku cennik tego modelu z 2004 r. Wersja bazowa – Friend – kosztowała 28 tys. zł. Najwyższa – Top, mająca na wyposażeniu nawet A/C, ABF, C/L, CB, DC i PWp (czyli odpowiednio klimatyzację, dwie poduszki powietrzne, centralny zamek, zderzaki w kolorze nadwozia, zegar elektroniczny i elektrycznie sterowane szyby drzwi przednich) – 35 tys. zł.
I w zasadzie dziś pewnie wielu z nas te same elementy również by wystarczyły, ale współczesne samochody, nawet te małe, miejskie, wyposażenie mają jeszcze bogatsze i są znacznie droższe. Taki Peugeot 208 startuje z poziomu ponad 50 tys., a można wydać na niego i setkę. I wiele wskazuje na to, że zmierzamy w kierunku, w którym to 100 tys. stanie się ceną podstawową, a nie liczbą określającą topowe wersje.
Tak przynajmniej twierdzi Luca de Meo – prezes Renault – w rozmowie z brytyjskim Autocarem. 53-letniemu Włochowi nie można zarzucić braku doświadczenia – pracował już w Toyocie, FCA, Grupie Volkswagena, a od niedawna zarządza Grupą Renault.
I mówi, że małe auta podrożeją dwukrotnie, albo znikną
I to wcale nie dlatego, że koncerny muszą na nich więcej zarabiać. No dobra, dlatego trochę też, bo już dziś według de Meo zarabia się na nich bardzo niewiele, ale trudno zrezygnować w obecności w segmencie rynku, na którym w Europie sprzedaje się ponad 2 miliony aut rocznie. Jednak główną przyczyną jest konieczność dostosowania produktów do wymogów normy Euro 7. A ta, jeśli nawet nie wymiecie z rynku większości samochodów z silnikami spalinowymi, to nawet w najłagodniejszej postaci, z pewnością utrudni życie producentom i odbije się na klientach.
Odbije się, bo to oni będą musieli ponieść koszt implementacji rozwiązań, dzięki którym nowe samochody będą coraz czystsze. Platyna, pallad, rod – marne szanse by zaczęły tanieć, a stanowią nieodłączne elementy filtrów cząstek stałych. Coraz bardziej skomplikowane systemy oczyszczania spalin do spółki z coraz droższymi systemami bezpieczeństwa, które też stają się obowiązkowe, muszą windować ceny pojazdów. I o ile łatwiej jest ukryć je w cenie dużego SUV-a, czy limuzyny, o tyle w miejskim maluchu ich obecność będzie można zauważyć w cenie bardzo łatwo.
A nie jest tajemnicą, że to segment na ceny czuły szczególnie – jeśli ktoś będzie musiał liczyć się z wydatkiem 100 tys. zł na małe, miejskie auto, pewnie zacznie zerkać w stronę bardziej uniwersalnego kompakta, albo w ogóle w kierunku aut używanych, w których dostanie więcej za mniej.
Według prezesa Renault, cała nadzieja w elektryfikacji
Jeśli ceny akumulatorów będą nadal spadać, a ceny napędów spalinowych rosnąć – ich krzywe prędzej czy później będą musiały się przeciąć, a potem to EV-y staną się tańsze od swoich spalinowych odpowiedników. Auta miejskie są niewielkie i zwyczajowo operują na mniejszych obszarach niż ich kompaktowi krewniacy, potrzebują więc mniejszych akumulatorów, co powinno wpłynąć na atrakcyjność ich cen. I sprawić, że to elektryczne maluchy jako pierwsze staną się tańsze od swoich nieelektrycznych odpowiedników.
Kiedy to nastąpi?
Dużo zależy od momentu faktycznego wprowadzenia normy Euro 7. Jeśli wejdzie ona w 2025 r., jak się nieoficjalnie zakłada, to sami możecie sobie policzyć ile nam zostało czasu. Żaden producent nie będzie chciał dokładać do interesu. Jeśli produkcja małych samochodów przestanie być rentowna, a wersje elektryczne nie zdążą potanieć do sensownego poziomu, to z nich po prostu zrezygnują. I przyjdzie nam jeździć wielkimi, hybrydowymi SUV-ami. Albo gratami, jak co niektórzy.