Siedząc w kinie wciskałem niewidzialny gaz i hamulec. Le Mans '66 to samochodowe kino najwyższej próby
Czy da się zrobić film o wyścigach, który nie zabija żenadą przez non stop uderzające w siebie auta i 20-biegowe skrzynie? Le Mans '66 udowadnia, że tak, a z sali kinowej wyszedłem pozytywnie zaskoczony.
Na początek musimy sobie wyjaśnić jedną rzecz. Krytyk filmowy ze mnie taki, jak kierowca rajdowy. Wiem, że gdzieś dzwonią, ale niekoniecznie jest mi wiadome w którym kościele. Gdyby ktoś mnie odpytał z tzw. klasyków kina, to wyszłoby, że oglądałem tylko 50, może 70 proc. Co gorsza zdecydowanie wyżej cenię sobie filmy takie jak „Psy", niż ociekające benzyną produkcje dla petrolheadów.
Nie oczekuję zbyt wiele od filmów o samochodach. W większości przypadków są płaskie i przaśne, a pojedyncze perełki pojawiają się niezwykle rzadko. Ford v Ferrari (na naszym rynku Le Mans '66) jest jednym z pozytywnych wyjątków. Opowiada on historię rywalizacji tych dwóch producentów w latach 60. Pretekst do stworzenia filmu wyścigowego był bardzo dobry. Ford, dotychczas praktycznie nieobecny podczas 24-godzinnych wyścigów w Le Mans szturmem wspiął się na szczyt, zyskując miano jedynego amerykańskiego auta wygrywającego morderczą francuską imprezę. Fakty historyczne otaczające te wydarzenia były doskonałym zalążkiem dla interesującej fabuły. Nie polecam jednak doczytywania szczegółów przed seansem - lepiej się ogląda w błogiej nieświadomości. Jeśli chodzi o najbardziej dramatyczne zdarzenia, twórcy trzymali się prawdy historycznej.
Po pierwsze: samochody.
Poszedłem do kina przede wszystkim by obejrzeć ładne, szybkie maszyny i posłuchać dobrze nagranych dźwięków mocnych silników. Dokładnie to dostałem. Sceny z torów wyścigowych zostały zrealizowane ze smakiem i odpowiednią dynamiką. Twórcom filmu udało się tak dobrze wciągnąć mnie w klimat tego, co działo się na ekranie, że przyłapałem się na mimowolnym wciskaniu niewidzialnego hamulca albo duszeniu wyimaginowanego pedału gazu przed moim fotelem. Niemal czułem pod plecami wibracje żyłowanego silnika i wstrząsy zawieszenia na nierównościach. Nie umiem opisać rodzajów sztuczek, z których korzystali filmowcy, ale wiem, że ani przez chwilę z nastroju nie wybiło mnie jakieś niedopracowane CGI czy zbyt chamsko przyspieszona scena. Przypominam sobie tylko jedno ujęcie o marginalnym znaczeniu, które wyglądało na ewidentnie przyspieszone. Poza tym wizualnie i dźwiękowo Le Mans '66 jest po prostu świetny.
We wczuciu się w klimat zdecydowanie pomogło to, że film mocno akcentował techniczny aspekt 24-godzinnej rywalizacji. Dzięki temu emocjonowałem się nie tylko tym, czy kierowca A wyprzedzi kierowcę B, ale i zastanawiałem się czy przy utrzymywaniu takiej prędkości zaraz nie rozleci się skrzynia biegów albo padnie silnik, piłowany na zbyt wysokich obrotach. Dzięki temu nie trzeba było wciskać wszędzie zderzania się bokami i innych nieczystych zagrywek by podkręcić widowisko. Kontakt między autami zdarza się w Le Mans '66, ale jest absolutnie drugorzędny.
Gdybym miał się do czegoś przyczepić w kwestii scen wyścigowych, to byłaby to standardowa bolączka filmów o samochodach - cudowne rozmnożenie biegów. W Ford v Ferrari nie jest to na pewno tak chamskie jak w odc. 2137 Mody na Szybkich i Wściekłych, ale jednak lewarek szedł czasami w ruch w dziwnych momentach.
Co z fabułą?
Ford v Ferrari to obraz na wskroś skupiony na samochodach. W całości kręci się wokół wyścigów i przygotowań do nich. Tego właśnie od tego filmu oczekiwałem. Chciałem obejrzeć proces tworzenia szybkiej i wytrzymałej maszyny, a potem to, jak ona radzi sobie na torze. Fabuła była dla mnie drugorzędna. Mimo to twórcom udało się skonstruować ją tak, by nie przeszkadzała, a wręcz pomagała w emocjonalnym zaangażowaniu się w wydarzenia na ekranie. Nie ma tu mowy o głębokich portretach psychologicznych postaci, ale wszystkie ważniejsze persony mają swój charakter. Dzięki bardzo dobremu aktorstwu nawet postacie drugoplanowe nie są zupełnie płaskimi gadającymi głowami.
Głowni bohaterowie, czyli Carrol Shelby zagrany przez Matta Damona i Ken Miles, w którego rolę wcielił się Christian Bale, szybko zjednują sobie sympatię widza. Nie przeżywają żadnej wielkiej psychicznej przemiany, ale przez cały film ich działania są spójne, zgodne z nadanymi im przez twórców charakterami. Sama fabuła to klasyczna historia dwóch wizjonerów: konstruktora i kierowcy wyścigowego, ścierających się z oderwanymi od rzeczywistości korporacyjnymi biurokratami. Wolność kontra skostniałe urzędasy. Są momenty zabawne (beka z Mustanga zawsze godna szacunku), jest zwrot akcji i niczego więcej nie potrzeba. Fabuła to po prostu bardzo poprawnie skonstruowane tło dla tego, co dzieje się na torze i w zakładzie przygotowującym auta.
Ford v Ferrari to film wybitny lub tylko bardzo dobry.
Wyreżyserowany przez Jamesa Mangolda obraz jest wybitny w kategorii filmów o samochodach i wyścigach. Świetne zdjęcia i bardzo dobrze zarysowana istota rywalizacji w Le Mans to motoryzacyjne kino najwyższej próby. Z pozornie nudnego jeżdżenia w kółko po torze udało się wycisnąć wszystkie emocje, które przeżywali kierowcy i podzielić się nimi z widzem. Rewelacja. Sam zdecydowanie wolę rajdy od wyścigów, Le Mans obchodzi mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Mimo to Mangoldowi i reszcie ekipy udało się wciągnąć mnie w tę tematykę na 152 minuty. Mam nadzieję, że ci sami ludzie stworzą kiedyś obraz o rajdowej Grupie B.
Natomiast jeśli ktoś szuka w tym obrazie przede wszystkim filmu fabularnego, a samochody go nie interesują - obejrzy po prostu dobry, poprawnie skonstruowany obraz ze świetnymi zdjęciami. Tak przynajmniej podejrzewam, bo jako miłośnikowi motoryzacji trudno mi się wypowiadać za ludzi o zupełnie innych zainteresowaniach.