REKLAMA

O tym, jak zrobiliśmy korek na pół dzielnicy. Ale to nie nasza wina, że ludzie to debile

Co robisz widząc znak „zakaz wjazdu” w jednokierunkowy fragment drogi? A) zawracasz, B) ignorujesz go i jedziesz pod prąd, powodując gigakorek.

Zrobiliśmy korek na pół dzielnicy. Ale to nie nasza wina, że ludzie to debile
REKLAMA
REKLAMA

Jeśli wybraliście A, gratulacje – jesteście normalni. Jeśli wybraliście B – gratulacje, jesteście bohaterami tego wpisu. Zacznę jednak od początku. 

Wczoraj mój znajomy i autor kanału Samochodoza, napisał do mnie że warto byłoby wybrać się w miejsce niedaleko naszego osiedla udokumentować kuriozalną sytuację drogową. Pokażę Wam o co chodzi w formie rysunku.

W skrócie: jeden pas jest zajęty przez roboty drogowe. Przejechać można tylko w jedną stronę. Od strony robót drogowych, czyli od strony zajętego pasa, wjazdu broni znak „Zakaz wjazdu”. Trzeba zawrócić i pojechać naokoło. Jednak kto by się tam przejmował znakami drogowymi? Pojedynczy pas pełni rolę nieoficjalnego ruchu wahadłowego. Nie jest to bezpieczne, bo czołowo najeżdżają na siebie dwa strumienie pojazdów: jadące we właściwym kierunku i cisnące pod prąd. Pół biedy, kiedy auto najeżdżające od prawidłowej strony poczeka i przepuści debili ignorujących zakaz wjazdu. Kiedy jednak ktoś zdecyduje się wyegzekwować swoje pierwszeństwo, robi się nieciekawie. Nie bardzo da się minąć, chyba że przez ogromny krawężnik, za którym jest błoto. Jeszcze gorzej, że to błoto, to jedyne miejsce, przez które mogą przejść piesi. Nie mają dokąd uciec, bo dalej, za błotem, jest już płot posesji. Sytuacja jest patowa. Jeśli od strony zakazu wjazdu najedzie dostatecznie dużo pojazdów, cofanie zajmuje im wiele minut.

Miejsce spontanicznego spotkania.

Byłem w tym miejscu jakieś 45 minut

W międzyczasie znajomy, który przyjechał na miejsce swoim samochodem (o dziwo), próbował dotrzeć do mnie jadąc prawidłowo. W połowie zwężonego przejazdu spotkał się z dwiema ciężarówkami i busem, które postanowiły zgrywać twardych i nie wycofać. Klincz trwał ok. 20 minut. W międzyczasie od właściwej strony nadjechało kilkadziesiąt samochodów, powodując ogromny korek. Z drugiej strony ci planujący łamać przepisy zaczęli zawracać. W końcu, po długich kłótniach i negocjacjach jedna z ciężarówek zaczęła cofać – niełatwo jest wycofać zestaw z przyczepą, ale kierowca dał radę. Wcześniej oczywiście wielokrotnie informując otoczenie o tym, jaki jest pokrzywdzony, nie mogąc jechać pod prąd.

Dasz radę mordo! [mam takich nagranych kilkudziesięciu]

Potem już tylko staliśmy i obserwowaliśmy

Sytuacja powtarzała się cyklicznie co ok. 15 minut. Ktoś ze słusznej strony wjeżdżał, zostawał zablokowany przez auta jadące pod prąd i odmawiał przepuszczenia ich. Tu pojawiła się kolejna ciekawa obserwacja, mianowicie jeśli tylko jeden pojazd jechał właściwie, a z naprzeciwka (pod prąd) nadjeżdżało ich sześć, to kierowcy tych sześciu pojazdów byli bardziej skłonni do reagowania agresją wobec kierowcy jadącego prawidłowo, twierdząc że „jemu jest łatwiej cofnąć”, „o co mu chodzi”, „debil” itp. 

Prawidłowo jadący kierowca stoi zablokowany przez sznur aut, które wjechały pod prąd.

W końcu włożyłem na siebie pomarańczową kamizelkę i stanąłem przy znaku

Wyglądałem jak pracownik budowy. Nagle liczba chętnych do łamania przepisów bardzo spadła i ludzie zaczęli zawracać. Jednak gdy tylko odszedłem kilkadziesiąt kroków, wszystko wróciło do normy i niemal natychmiast pojawiła się kolejna sytuacja kolizyjna.

15 minut później...

Gdyby na końcu stanęła policja...

REKLAMA

Policja już była w tym miejscu i owszem stała – według relacji kolegi – przepuszczając kierowców łamiących przepisy, bo podobno „nie mieli gdzie ich trzymać na czas czynności”. To oczywiście miało efekt odwrotny do zamierzonego, czyli wzmogło bezkarność kierujących. W Polsce z powodu ogromnej liczby znaków kierowcy już zupełnie je ignorują, uznając że te znaki to takie ogólne wskazówki, które mogą pomóc w podjęciu decyzji jak jechać, ale na pewno nie mogą nikomu niczego zabronić. Z tym podejściem spotkałem się dziesiątki, jeśli nie setki razy. „Tam był znak” – tłumaczył znajomy kierowcy wjeżdżającemu pod prąd. „NO I CO Z TEGO!!! TE ROBOTY POWINNY BYĆ DAWNO SKOŃCZONE” – odpowiadał jeden. „A JA MUSZĘ TU PRZEJECHAĆ, BO JA JADĘ DO TAMTEJ ULICY”, wtórował mu drugi.

I tak w kółko – każdy ma superważny powód, dla którego akurat dziś musi zignorować oczywisty znak drogowy, wyprzeć ze swojego umysłu że łamie prawo i znaleźć racjonalizację dla swojego postępowania. Jedynym sposobem byłby policjant wychodzący na końcu przejazdu zza płotu budowy i nakazujący każdemu cofać się do wlotu, gdzie wjechał niezgodnie z przepisami. Może to by kogoś czegoś nauczyło – chociaż prawdę mówiąc, wielkiej nadziei na to nie mam. Uznaję po raz kolejny, że polskich kierowców trzeba bić w głowę pałką, inaczej nigdy się nie nauczą że przepisy istnieją po to, żeby do niebezpiecznych sytuacji nie dochodziło w ogóle. 

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA