Połowa aut nie dojechała do mety – tak kończy się pierwszy wyścig Formuły E na prawdziwym torze
Wyścig w Walencji skompromitował najważniejsze zmagania samochodów elektrycznych – znane pod marką Formuła E. Ale na burę zasługują nie samochody czy kierowcy, a przepisy.
Jak dotąd, wyścigi elektrycznych bolidów organizowane były na torach ulicznych, w normalnej sieci ulic wygrodzonych na czas wyścigu. Ten wyglądał inaczej – po raz pierwszy wyścig rozegrano na prawdziwym torze w Walencji. Na 45-minutowe E-Prix wyjechały 24 bolidy, do mety nie dotarło aż 10 z nich, ale finalnie sklasyfikowano tylko 9 aut.
Wszystko przez kontrowersyjne przepisy Formuły E
W Formule E każdy wyścig trwa 45 minut plus jedno okrążenie. Zgodnie z przepisami, kierowcy nie mogą zużyć w wyścigu więcej niż 52 kWh energii. Nie oznacza to jednak, że akumulatory w autach mają taką pojemność – to wyłącznie ograniczenie przepisowe, a jeśli ktoś zużyje tej energii więcej – grozi mu dyskwalifikacja.
Co gorsze, zgodnie z regułami, limit energii jest dodatkowo ograniczany podczas interwencji safety cara. Wiadomo – wówczas peleton jedzie wolniej i zużywa mniej energii. Przepisy mówią więc, że każda minuta obecności samochodu bezpieczeństwa na torze, owocuje odjęciem 1 kWh energii. W Walencji samochód bezpieczeństwa wyjeżdżał pięciokrotnie – bo kierowcy uszkodzili bolidy w kolizjach, albo przyzwyczajeni do ciasnych, miejskich torów otoczonych bandami, lądowali w żwirowych pułapkach.
Po czterech wyjazdach limit energii ograniczono już o 14 kWh. Po piątym razie, który wydarzył się na ostatnich okrążeniach, zgodnie z przepisami odjęto jeszcze 5 kWh. Zamiast na 52 kWh energii, kierowcy musieli krążyć przez 45 minut na 33. Jak się łatwo domyślić, strategia wykorzystania energii każdego teamu trafiła do kosza.
10 bolidów nie dotarło do mety
Pozostała 14-ka metę przejechała, ale część ostatnie okrążenie pokonywała żółwim tempem, byleby nie przekroczyć limitu. Każda neutralizacja oznaczała stratę przewagi wypracowaną przez liderów i zysk dla doganiających peleton maruderów. W efekcie, na drugim miejscu uplasował się Nico Muller startujący z 22. pozycji – bo jadąc w ogonie zachował więcej energii niż walczący w czubie i mógł ją wykorzystać na finiszu. Za to liderujący przez większą część wyścigu Antonio Felix da Costa, ostatnie metry pokonywał żółwim tempem i został wyprzedzony przez 8 bolidów, ale po wyścigu i tak uznano, że przekroczył przyznany limit energii i został zdyskwalifikowany. Oprócz niego karą tą objęto jeszcze czterech zawodników, w tym Olivera Rowlanda i Alexandra Simsa, którzy na metę wjechali odpowiednio na 2. i 3. pozycji. Tabela wyników końcowych dostępna jest tu.
Zgodnie z przepisami, dyrektor wyścigu ma możliwość nie zdecydować się na redukowanie energii podczas obecności safety cara. Może też zredukować ją w mniejszym stopniu. I być może, gdyby podjął taką decyzję podczas piątego wyjazdu samochodu bezpieczeństwa, wyścig mógłby do końca być wyścigiem i nie stałby się farsą. A tymczasem dziś nikt nie zwraca uwagi na widowiskowość wydarzenia, nie mówi się o tym kto wygrał. A u tych, którzy przeczytają tylko nagłówki doniesień prasowych na temat wyścigu w Walencji, spotęguje się wrażenie, że samochody elektryczne są zupełnie do niczego. Brawo FIA!