Dodge Hornet w polskich ogłoszeniach. Jest tak piękny, że klienci stoją w kolejce, ale do wyjścia
Dodge Hornet doskonale pokazuje, co jest nie tak z koncernem Stellantis: wszystko. A szczególnie ich samochody.
Nie jestem zdziwiony, że do Polski sprowadzane są rozmaite dziwne samochody, bo niemal na każdy przejaw ekscentrycznej motoryzacji znajdzie się amator. Dlatego kwestią czasu było, żeby w polskich ogłoszeniach pojawił się Dodge Hornet. I rzeczywiście, pojawił się. Nie spodziewałem się, że ten samochód jest tak brzydki.
Nawet przy dzisiejszej unifikacji, w motoryzacji mamy jakieś mody
Coś się lepiej sprzedaje, bardziej podoba klientom i ogólnie wyznacza jakiś kierunek. Ostatnio są to głównie producenci chińscy, chociaż kamień w dół zbocza kopnęła Tesla z Modelem 3. Teraz ludziom podoba się Nio, Hiphi czy XPeng, a bliżej nas – nowa Toyota C-HR, Tesla Model Y czy Hyundai Kona II.
Na to wszystko wpada Stellantis, gdzie jakiemuś wiceprezesowi uroił się genialny pomysł: zróbmy amerykańskiego SUV-a z Alfy Romeo. Ale jak to? Normalnie, przylepimy przód udający coś amerykańskiego do crossovera Alfa Romeo Tonale i powiemy, że gotowe, że teraz to jest amerykański styl, sznyt i szyk. Ale panie wiceprezesie, ja nie wiem czy to się... - WYKONAĆ!
Zaczęli od tego:
A wyszło im to:
Rozumiem, że chcieli upchać trochę przodu Chargera, ale on nie pasuje do crossovera w sposób dramatyczny. Sprawia, że ten wóz wygląda, jakby przybył do nas z roku 2015 (w najlepszym razie). Prawdę mówiąc, sądziłem, że Dodge Hornet istnieje naprawdę, a to tylko legenda że to jakieś kolejne dzieło mistrzów Photoshopa z grupy „Unnecessary front swaps”, czyli „zbyteczne zmiany przodów”. Naprawdę Stellantis nie potrafił zatrudnić projektanta, który zrobiłby tę przeróbkę w sposób mniej karykaturalny?
W Ameryce Północnej Hornet sprzedaje się katastrofalnie. Niedawno znalazłem informację, że Stellantis posiada zapas Hornetów na 517 dni do przodu, czyli fabryka mogłaby stać przez półtora roku i dalej na parkingu kisłyby niesprzedane auta. Zawsze podejrzewałem Amerykanów o zupełny brak gustu i wyczucia estetyki, ale w tym przypadku widocznie producent przegiął z postaraniem na 20 procent. Klienci stoją owszem w kolejce, ale do wyjścia z salonu.
A na tym nie koniec
280 tys. zł, tyle życzy sobie salon za nowego Dodge'a Horneta. Ktoś powie, że to dużo, ja powiem, że ma on silnik 2.0 Turbo, którego nie znajdziemy w Alfie Romeo Tonale za żadne pieniądze (przynajmniej w Europie). Oczywiście Alfa Tonale jest sprzedawana jako wspaniałe auto sportowe, wskutek czego nie występuje w Europie w żadnej wersji sportowej. A jeśli ktoś chce akurat to nadwozie z mocnym silnikiem 2.0 T 265 KM, pozostaje mu Dodge Hornet. Musi tylko pogodzić się z tym pokracznym wyglądem.
Cała oferta Stellantis jest obecnie pokraczna i pozbawiona sensu
Rozumiem, że posiadanie w ofercie kilkunastu marek jest problemem. Natomiast nie bardzo rozumiem, dlaczego trzeba przerabiać Alfę Romeo na Dodge'a, zamiast po prostu zrobić Dodge'a na rynek amerykański pod gust amerykańskiego klienta. Jeśli w mniemaniu Stellantis każda z ich marek ma swój oddzielny, wyjątkowy charakter, to czy nieustające rozwadnianie i demontowanie tego charakteru przy każdej możliwej okazji ma sens?
Przypadek koncernu Stellantis pokazuje, że nie zawsze konsolidacja na rynku przynosi korzyść skonsolidowanym. W czasach, gdy Fiat, Peugeot i Opel rywalizowały ze sobą, ich wyniki były nieporównywalnie lepsze – nie tylko na rynku polskim, ale i w całej Europie. Gdy wszystko wpadło do jednego worka i konkurencja stała się iluzoryczna, nikt na tym nie zyskał. Ceny aut wcale nie spadły, a nawet wzrosły – auta z koncernu Stellantis słyną z kosmicznych wartości cennikowych, typu ponad 200 tys. zł za Opla Astrę czy ponad 185 tys. zł za Jeepa Avengera na prąd. Przy okazji Stellantisowi ze swoim megaportfolio marek udało się w ciągu jednego roku zmniejszyć udział rynkowy w Europie z ponad 18 do 15,7 procent.
Jest to podobny przypadek co General Motors w latach 80.
Nikt za bardzo nie panuje nad ruchami wewnątrz firmy, a produkty pozostają w silnym oderwaniu od preferencji klientów. Prezes z pokładu swojego jachtu instruuje dyrektorów, co mają produkować, a tamci spychają to na inżynierów i działy marketingu, nikomu jednak nie chce się sprawdzić, co tak naprawdę klienci chcieliby kupić. Potem powstają z tego potworki typu Dodge Hornet, a prezes jest zdziwiony, że to się nie sprzedaje i że klienci idą po Teslę. A pan by to kupił, panie Tavares? Ale tak poważnie.
Bo mnie by było wstyd.