Bitwa złomów: UAZ Patriot kontra mikrosamochód Canta
W dzisiejszej bitwie złomów spotkają się dwa bardzo dziwne i skrajne pojazdy. Red. Koziar będzie uzasadniał zakup UAZ-a 469 ze zmienioną karoserią udającą prestiżowego SUV-a, a red. prow. wytłumaczy dlaczego zamiast terenówki lepiej kupić malutką Cantę z plastiku.
Jeśli wydaje wam się, że to absolutnie bezsensowne porównanie, to zapewne macie rację. Ale zarówno UAZ Patriot jak i mikrosamochód Canta nie należą do najbardziej racjonalnych propozycji na polskim rynku motoryzacyjnym.
W lewym narożniku: red. Koziar i UAZ Patriot.
Nie lubię SUV-ów. Nie z jakiegoś konkretnego powodu, po prostu nie leży mi ich wygląd, prowadzenie i pozycja jak w ciężarówce. Ale jest jeden, którym naprawdę mógłbym jeździć - to UAZ Patriot. Głównie dlatego, że to ultrarasowy model 469 po zmianie budy i ogólnym ucywilizowaniu. Względnym. Po kolei.
Z zewnątrz taki Patriot wygląda trochę jak bardziej miejski i ekskluzywny dalszy kuzyn Suzuki Jimny. W skrócie to po prostu nadwozie wyjęte stylistycznie z lat 90. ze zmienionymi detalami by udawało nowe. To jest pierwsza zaleta tego auta. Zawsze wolałem pudełka na kołach od wyokrąglonych, agresywnych samochodów współczesnych. Poza tym Patriot wygląda tak całkiem cywilizowanie. Jak drwal z Syberii, który przed wycieczką na spektakl do teatru w Moskwie poszedł do w miarę dobrego krawca dobrać garnitur ze średniej półki. Pochodzenie z tajgi ujawniają wielkie piasty, wystające z aluminiowych felg, z przodu ukrywające sterowane elektrycznie sprzęgiełka od dołączanego napędu na przód.
Właśnie, napęd. Pomimo miejskiego wyglądu to auto jest nadal terenówką na ramie ze sztywnymi mostami. Tylne zawieszenie Patriota to resory. To jest prawdziwa terenówka, nawet jeśli szereg zachodnich elementów miał ją upodobnić do zniewieściałych SUV-ów z żałosnym, elektronicznie sterowanym AWD. Także pod maską UAZ nie poddał się upływowi czasu i korzysta ze starej, sprawdzonej jednostki z Zawołżańskiej Fabryki Maszyn. Jednocześnie w środku tego egzemplarza znajdziemy skórzane siedzenia, klimatyzację automatyczną i tablet wpasowany w deskę. Ba, to Patriot wyprodukowany po 2016 r., więc wyposażono go w regulowaną kolumnę kierowniczą! Czego chcieć więcej za 110 tys. zł, niż 50-letniej konstrukcji z wyposażeniem na poziomie sprzed 5 lat? Ach, zapomniałem. To nie jest nowe auto, tylko używany, roczny egzemplarz. I tak bym nim jeździł jak zły i znajdował w mieście nowe, nieodkryte przez nikogo miejsca parkingowe. Np. na łasze gdzieś na środku Wisły.
W prawym narożniku: red. Grabowski i mikrosamochód Canta
W Amsterdamie byłem parę razy. Za każdym razem głowa wykręcała mi się za wspaniałymi mikrosamochodami marki Waaijenberg, model Canta LX. Ten superwąski wagonik na supermalutkich kółkach był przez lata uwielbiany przez Holendrów, bo można było nim jeździć po drogach rowerowych. Zarówno ja, jak i redaktor Koziar mieszkamy w mieście, więc posiadanie wielkiego samochodu terenowego można jedynie nazwać absurdalnym. Zamiast marnować miejsce i zasoby na paliwożerną terenówkę od Putina, lepiej postawić na coś, co łatwo zaparkować, zajmuje mało miejsca, a wjazd na krawężnik też nie stanowi dlań problemu (wystarczy wysiąść i unieść przód). Dlatego od dawna oglądam na OLX-ie ogłoszenia z Cantą LX. Podobno ten 200-centymetrowy silnik Hondy, który napędza Cantę, jest całkiem niezawodny i cichy.
Wbrew pozorom, do takiej Canty mieszczę się całkiem dobrze. Holendrzy są bardzo wysocy, często wyżsi ode mnie i projektanci z Waaijenberga brali to pod uwagę, projektując ten wóz. Mimo szerokości wózka rowerowego, w środku mogą siedzieć dwie osoby obok siebie, a jeszcze za nimi znajduje się niewielki schowek. Uwielbiam te trzecie drzwi otwierane na bok, jak w jakiejś terenówce albo w Nysce. Widziałem jak taka Canta jedzie i te 25 km/h, które osiąga, wynika tylko z ograniczeń prawnych w Holandii. Bez problemu rozpędzi się i dwa razy tyle.
Najbardziej jednak żałuję, że polskie miasta są tak straszliwie niedostosowane do pojazdów tego rodzaju. Budujemy ogromne ulice dla ogromnych samochodów, a wszystko znajduje się w gigantycznej odległości od siebie, jak w jakichś Stanach Zjednoczonych. W Holandii, gdzie miasta buduje się w ludzkiej skali, taka Canta ma sens. Holendrzy nie muszą pokonywać 20 km dziennie w jedną stronę, żeby dojechać z domu do pracy, zahaczając po drodze o sklep. W Polsce to niestety smutna norma, dlatego Canta nie sprawdziłaby się poza terenami wiejskimi. Poza tym nie ma u nas prawodawstwa, które dawałoby priorytet motoryzacji w mniejszej skali. Powinny powstawać wąskie ulice, gdzie motorowery, rowery i mikrosamochody mogłyby jechać wspólnie, a auta osobowe i busy musiałyby wybrać inną drogę. Ups, chyba niechcący zboczyłem w stronę miejskoaktywistyczną. Bardzo przepraszam. Zabieram Cantę do Amsterdamu i o nic nie pytam. Vaarwel!