Nawet Amerykanie narzekają, że pickupy są za duże. A producenci chcą, by rosły dalej
Obowiązujący w USA system „CAFE footprint” uzależnia normę emisji danego pojazdu od powierzchni przezeń zajmowanej. To oznacza, że opłaca się robić auta jak największe, bo wtedy niespecjalnie trzeba przejmować się ile palą.

Niedawno pisałem o tym, że Amerykanie kupują nadal pickupy jak szaleni, a średnie zużycie paliwa w tym kraju jest najwyższe na świecie, co sprawia że nasze wysiłki w kwestii elektryfikacji w Europie idą na marne. Jednak niedługo później trafiłem za sprawą znajomego na post na amerykańskiej grupie właścicieli Chevroleta Suburbana i GMC Yukon. Post ten wzbudził duży odzew i wiele reakcji, a dotyczył tego, że obecne generacje „light trucks”, czyli pickupy i duże SUV-y na nich bazujące stały się już za duże nawet na amerykańskie realia.

O ile naprawdę urosły te samochody?
Porównałem skoki wielkości popularnych amerykańskich pickupów i SUV-ów w okresie ostatnich 30 lat. Niektóre wyniki są zadziwiające, na przykład:
- Chevrolet Suburban GMT400 z roku 1992 miał 556 cm długości i 196 cm szerokości.
- aktualna generacja Suburbana ma 573 cm długości i 206 cm szerokości. To wzrost na długość o 17 cm i o 10 cm na szerokość. Ta druga wartość jest wbrew pozorom bardzo ważna, bo samochody przestają się mieścić w miejsca parkingowe.
Ford F150 nie wzrósł aż tak znacząco, bo długość modelu sprzed 30 lat (przyjmujemy maksymalną – podwójna kabina 4-drzwiowa + skrzynia ładunkowa) wtedy wynosiła 632 cm, a dziś 636 cm, ale szerokość też się zwiększyła – z 200 na prawie 203 cm. W przypadku pickupa Chevrolet Silverado model z roku 1999 miał od 516 do 626 cm długości i 199 szerokości, wersja sprzedawana obecnie ma co najmniej 533 cm długości (ale maksymalnie 612), szerokość to 206 cm. A RAM, wcześniej pod nazwą Dodge Ram, w swojej podstawowej wersji od 1994 r. urósł o 70 cm na długość.
Czy klienci naprawdę o tym marzą?
Z lektury grupy miłośników Suburbana i jego pochodnych (Silverado, Yukon, Escalade) wynika że... nie bardzo. Nawet nadzwyczaj hojna amerykańska infrastruktura nie nadąża za wzrostem wymiarów samochodów i niektórzy właściciele narzekają, że czują się, jakby jeździli pełnowymiarowymi ciężarówkami. Auta są potwornie ciężkie, słabe w terenie ze względu na nędzny kąt rampowy (tu wpływ ma rozstaw osi), kiepsko się nimi manewruje i ogólnie z porównania starszego z młodszym wynika, że ludzie chętniej jeżdżą starszym wozem, bo jest po prostu poręczniejszy przy bardzo podobnej praktyczności i niewielkiej różnicy w spalaniu.
No ale normy!
Amerykańskie normy zużycia paliwa CAFE są co najmniej dziwne. Skrót CAFE oznacza Corporate Average Fuel Economy, czyli średnie zbiorowe zużycie paliwa. CAFE podlegały wielokrotnym zmianom, raz je zaostrzano, innym razem – przy okazji tej czy poprzedniej prezydentury Trumpa – luzowano. Nadal natomiast opierają się na tym samym założeniu: im większą powierzchnię w stopach kwadratowych zajmuje samochód, tym wyższe może mieć średnie zużycie paliwa. W związku z tym jeśli opracowało się silnik, który raczej nie słynie z oszczędności, to sensownym zabiegiem jest opakowanie go w jak największe nadwozie, takie już naprawdę absurdalne. Dodatkowo, light trucks czyli pickupy i duże SUV-y nie podlegają „podatkowi od żłopania paliwa”, który nałożono na auta osobowe spalające średnio więcej niż 10,5 litra na 100 km, więc mogą pożerać benzynę w dowolnej ilości, a i tak być tańsze od porównywalnych aut osobowych. Tańsze dla producenta, czyli bardziej opłacalne. Przypomina to klimat z Europy, gdzie mały samochód spalający 6 l/100 km jest nieekologiczny, ale wielki SUV z hybrydą plug-in, nawet taką dla picu (typu 30-40 km na prądzie) zużywa według WLTP 2 litry na 100 km i jest bardziej eko niż VW Up!.
Obecnie, na rok 2025, norma zużycia paliwa dla „light trucks” to 29 mil z galona paliwa, co oznacza 8,1 l/100 km. Brzmi nierealnie i nikt się tego za bardzo nie trzyma, ponieważ wartości realne mają prawo być o 20 proc. wyższe niż laboratoryjne – taki dodatkowy bonusik dla producentów amerykańskich, z pewnością nikt o niego nie lobbował.
To producenci piszą te normy
Piszą je tak, żeby opłacało im się produkować duże samochody, ponieważ te duże są o wiele bardziej zyskowne. W przypadku Stanów Zjednoczonych udało się dojść do momentu, że już nawet klienci nie chcą większych pickupów, ale pewnie i tak je dostaną. Tymczasem w Polsce dowiadujemy się, że problemem są ludzie jeżdżący małymi, ale nie dość nowymi samochodami i tym sposobem pan Zygmunt użytkujący Fiata Pandę na LPG jest większym trucicielem niż Billy Ray z Kentucky, jeżdżący Chevroletem Silverado spalającym 20 l na 100 km.
Nie wiem już, która strona oceanu jest bardziej oderwana od rzeczywistości.