REKLAMA

Straż Miejska chciała niesłusznie wystawić mi mandat. Musiałem z nimi porozmawiać

Poświęciłem dziś pół godziny, by stawić się na wezwanie na Straż Miejską. Funkcjonariusze chcieli mi niesłusznie wystawić mandat.

zakaz zatrzymywania i postoju
REKLAMA
REKLAMA

Ze wszystkich niespodzianek w życiu, ta jest jedną z najbardziej nieprzyjemnych. Przedwczoraj chciałem pojechać na basen, więc wsiadłem w prywatny samochód. Staram się go garażować, ale tym razem w garażu stało auto prasowe, które tego samego dnia oddałem i nie zdążyłem jeszcze wstawić Subaru na miejsce. Stało na ulicy, tak jak przez trzy ostatnie dni. „Co to? Pewnie kolejna ulotka skupu samochodów. Piszą, że kupią każde auto, jak zaparkowałem McLarenem to też mi wsunęli. Ciekawe, co by było, gdybym zadzwonił…” – pomyślałem, widząc karteczkę za wycieraczką.

Niestety, to było wezwanie na Straż Miejską

Na druczku zabezpieczonym przed deszczem folią widniał termin wykrycia „wykroczenia” i informacja, że muszę zgłosić się na komendę w ciągu maksymalnie tygodnia – z czego połowa już minęła. Wpisano też markę auta – i to poprawnie, mimo że nie mam na karoserii napisu „Subaru”. Pamiętam sprzed lat jakiś wątek na forum miłośników marki, w którym właściciele tych aut prześcigali się w dziwnych wersjach nazwy marki wypisywanych na tego typu drukach i mandatach. „Kia” było chyba najczęstszą.

Jakie wykroczenie rzekomo popełniłem? „Postój w strefie znaku B-36” – napisano. Oczywiście nie znam się na kodach znaków (czy znak E-36 byłby wtedy, gdybym zastawił śmietnik?), więc czekała mnie szybka wizyta w Google. Ach, no tak, chodzi o zakaz zatrzymywania się.

Tyle że to wezwanie na Straż Miejską było bezsensowne

Znak zakazu zatrzymywania się, owszem, stoi – ale kawałek dalej. Ma podpis „nie dotyczy zatok”, ale nie ma przy nim żadnej strzałki, która pokazywałaby, że obowiązuje także w miejscu, w którym zaparkowałem. Ja stałem tak, jak Prius.

wezwanie na straż miejską
Zrzut ekranu z Google Street View.

Zrobiłem zdjęcie na pamiątkę i stwierdziłem, że pływanie musi dziś poczekać. Najpierw pojadę się tłumaczyć, a może i kłócić.

Wezwanie na Straż Miejską – ile to trwa?

To był poniedziałek. Pod komendą akurat znalazłem miejsce do parkowania (cztery razy sprawdzałem, czy na pewno legalne), wszedłem i… przekląłem pod nosem. Była kolejka na kilkanaście osób. Nie miałem tyle czasu. Pomyślałem, że jeśli zawsze sytuacja wygląda tu w ten sposób, nigdy nie załatwię sprawy.

Wizytę powtórzyłem dzień później, bez większej nadziei, że uporam się z tym szybko. Spotkało mnie przyjemne zaskoczenie. Kolejki nie było. Kilka minut po wejściu do budynku szedłem już za funkcjonariuszem do jego gabinetu. Całość zajęła mi maksymalnie pół godziny, razem z kupieniem ciastek w drodze powrotnej.

„Dostałem wezwanie za postój w strefie znaku zakazu zatrzymywania się… ale znak jest dalej, więc moim zdaniem nie popełniłem wykroczenia” – tłumaczę, a funkcjonariusz szuka zdjęcia w komputerze.

„Przecież tu nie ma wykroczenia! Stoi pan dobrze!” – usłyszałem

Strażnik przeprosił mnie za to, że musiałem przyjeżdżać i zaczął się głośno zastanawiać, który z jego kolegów tak „świetnie” zna przepisy. Sprawa została umorzona. Uff, nawet nie musiałem dyskutować.

Jakie wnioski płyną z tej historii?

Finał jest może mało ekscytujący, ale wniosków mam sporo. Po pierwsze, jeśli dostaniemy wezwanie na Straż Miejską, warto rzeczywiście się tam wybrać. Moja sprawa była dość specyficzna, bo zostałem posądzony o popełnienie wykroczenia, choć stałem poprawnie – co zdarza się raczej rzadko. Słyszałem jednak z opowieści kilku kolegów, że również w przypadku, kiedy naruszenie było ewidentne, wizyta na żywo pomaga w załagodzeniu sprawy. Czasami kończy się na pouczeniu. Klucz to – jak zwykle – kultura osobista i chęć poprawy. Kto zrobi awanturę już na wejściu, raczej nie będzie mógł liczyć na pobłażanie.

Po drugie, gdybym nie odpowiedział na wezwanie na Straż Miejską, byłbym 100 złotych w plecy, a moje konto zasiliłby jeden punkt karny. Oczywiście, mandatu nie otrzymałbym od razu – najpierw musiałbym wskazać, kto w danym dniu kierował pojazdem, a dopiero potem zostałbym ukarany. W tym przypadku niesłusznie, ale dość niska wysokość kary sprawiłaby, że pewnie nie chciałoby mi się odwoływać. Uznałbym, że szkoda mi czasu i po prostu zapłaciłbym stówkę. Dałbym się… zrobić. Trochę na własne życzenie, ale z drugiej strony, co ma zrobić ktoś, kto pracuje codziennie od 8 do 16 i nie może się wyrwać z pracy choćby na chwilę? Trudno oczekiwać, że człowiek weźmie urlop, by tłumaczyć się ze swojego parkowania.

REKLAMA

Na całe szczęście okazało się, że nadal mogę parkować na swoim ulubionym miejscu

Jak widać, strażnicy miejscy nie są nieomylni. Mam nadzieję, że funkcjonariusz, który umorzył moją sprawę, powie im kilka słów, a ja więcej nie znajdę za wycieraczką wezwania. Sprawdzajcie po trzy razy nie tylko, gdzie parkujecie, ale i za co płacicie mandaty.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA