Bus Toyoty z pięciolitrowym silnikiem V12. Ależ to musi latać
Kiedy handlujesz busami i szukasz pomysłu jak zrobić szum wokół swojej firmy, ale bodykit i lakier inspirowane Lamborghini to za mało.
James Redelinghuis pięć lat temu zaczął importować do RPA dostawcze Toyoty Hiace i przerabiać je na taksówki. Interes szedł nieźle, ale James chciał zrobić wokół niego więcej zamieszania i postanowił przygotować auto demonstracyjne. Przeglądając internet wpadł na film, na którym pokazano kilka Hiace'ów na jakimś japońskim zlocie. Auta miały odważne bodykity, dzięki którym można było odnieść wrażenie, że mogą mieć coś wspólnego z Lamborghini Aventador. To brzmiało jak dobry plan i odpowiedni zestaw szybko trafił do firmy Jamesa.
To był dopiero początek – zaraz po nim wjechał silnik V12
No dobra, w sumie to nie tak zaraz, bo cała operacja trochę potrwała. James zdecydował się wykorzystać V12-kę montowaną przez Toyotę m.in. w modelu Century. 276-konna jednostka oczywiście nie zmieściła się pod kabiną, trzeba było zrobić dla niej miejsce za przednimi fotelami. A jak już i tak podłoga była rozebrana, to szkoda było poprzestać na seryjnych 481 niutonometrach. Do kompletu wjechały więc dwie turbosprężarki, wtryskiwacze z Porsche 911 i trochę customowego sprzętu, dzięki któremu pięciolitrowe V12 ma teraz 600 KM i 710 Nm.
Wcale nie było łatwo
James przyznał, że w aucie siedzi już trzeci silnik z drugą konfiguracją turbosprężarek. Zawieszenie było przerabiane trzykrotnie, ale np. w przednich kołach wciąż można zobaczyć seryjne hamulce. Podobno Quantum, bo tak nazywa się ten model w tamtej części świata, jest przystosowane do pracy pod dużym obciążeniem i ma bardzo wydajny układ hamulcowy.
Toyota Hiace z V12 przesadnie obciążana nie jest
Właściciel mówi, że wóz potrafi być bardzo grzeczny, bo turbosprężarki wkraczają dopiero gdy silnik rozkręci się do 3,5 tys. obr./min. Na co dzień można więc nim jeździć jak zwykłym wolnossakiem. O ile cokolwiek napędzane wolnossącym V12 można uznać za zwykłe. W kabinie jest miejsce dla trojga pasażerów, nikt nie wozi tym autem kafli i cementu. Tak jak zaplanowano – jest to wóz demonstracyjny.
Właściciel przyznaje, że wymyślając ten projekt nie sądził, że przygotowanie go zajmie mu aż pięć lat. Niejednokrotnie miał ochotę rzucić to w diabły, ale świadomość worka pieniędzy, jaki już w niego wrzucił, kazała mu dokończyć walkę. I teraz, gdy już w końcu może się nim cieszyć, z jakiegoś powodu wystawił go na Facebook Market za 1 295 000 randów, czyli jakieś 354 tys. złotych. Kusząca propozycja?