REKLAMA

Pytanie na niedzielę: czy Tesla powinna nazywać Autopilota Autopilotem?

I czy Pełna Zdolność do Samodzielnej Jazdy (FSD) to faktycznie pełna zdolność do samodzielnej jazdy? Bo są co do tego spore wątpliwości. 

tesla model s plaid 7 miejsc
REKLAMA
REKLAMA

Przy czym te potencjalnie najpoważniejsze w skutkach mają nie tyle klienci, co kalifornijski DMV (Department of Motor Vehicles), który intensywnie przygląda się temu, co tam Elon Musk wymyślił i w jaki sposób to promuje. Problem jest dość prosty - Tesla za słoną opłatą (w Polsce jest to 39 000 zł) sprzedaje pakiet o nazwie „Pełna Zdolność do Samodzielnej Jazdy”. Jednocześnie tu i tam dodaje do tego oznaczenie beta, a drobnym druczkiem tłumaczy, że to w sumie nie jest żadna zdolność do samodzielnej jazdy i:

Do tego niektóre funkcje wymagają dodatkowej ręcznej obsługi (np. włączenia kierunkowskazu), a to, co będzie u nas działać, zależy od kraju, w którym Teslę z takim pakietem kupimy. DMV zamierza więc przede wszystkim sprawdzić, czy takie a nie inne nazwanie FSD nie wprowadza przypadkiem klientów w błąd. Jeśli uzna, że tak, Tesla może mieć spore kłopoty. Zresztą nie po raz pierwszy - w Niemczech zabroniono używania takich określeń (jak w pełni autonomiczna jazda, etc.) przy promowaniu pakietów w modelach tego producenta.

I teraz pojawia się pytanie:

Czy Tesla tym razem naprawdę przesadziła, czy nazwa to tylko nazwa?

W końcu zgodnie ze słynną zasadą „chcącemu nie dzieje się krzywda”, nazwa to tylko nazwa, byle wszystko było odpowiednio opisane. I Tesla odpowiednie gwiazdki i drobne druczki podaje jak na dłoni - nawet (przynajmniej patrząc do konfiguratora) nie są takie drobne. Jak ktoś chce, to przeczyta i zrozumie dość szybko, że Tesla wcale nie ma autonomicznych samochodów, a tylko samochody z kilkoma ciekawymi sztuczkami i każdy ma wolny wybór, czy dopłaca za obietnice Muska, czy nie.

Równie dobrze można byłoby się przyczepić producentów oferujących sportowe opony albo sportowe zawieszenie - w końcu przeważnie jedno i drugie nie ma ze sportem zbyt wiele wspólnego. Zamówienie w Mercedesie Asystenta Wnętrza MBUX też nie oznacza, że na miejscu pasażera nagle zasiądzie specjalnie wyszkolony pracownik, który na naszą prośbę przestawi nam fotel albo trochę bardziej odchyli daszek przeciwsłoneczny. Ot, marketingowe nazwy, które mają sprzedawać produkt.

Z drugiej strony - gorzej robi się w momencie, kiedy ludzie drobnego druczku nie doczytają, wyjadą na ulice z przekonaniem, że mają autonomiczny pojazd i dojdzie do mniej lub bardziej opłakanej w skutkach sytuacji. Do czego zresztą dochodziło nie raz i nie dwa, i czasem nie było się już nawet komu tłumaczyć, że nie doczytał tych wszystkich gwiazdek i zastrzeżeń, a określenie beta to on może i zna, ale uwierzył, że to będzie wszystko działać.

Może więc lepiej trochę zmienić nazwę tych funkcji? Na przykład Autopilota przemianować na „Taki Trochę Pomagacz w Trakcie Jazdy, Ale Uważaj”, a zamiast „Pełna Zdolność do Samodzielnej Jazdy” sprzedawać coś w stylu „Bardzo Drogie Obietnice Elona Muska, Niektóre Działają, Niektóre Nie, W Każdym Razie To Nie Autonomiczny Samochód”?

REKLAMA

Pytanie na niedzielę brzmi więc:

Czy Tesla dalej powinna używać nazwy Autopilot i FSD, czy to mylące i śmiertelnie niebezpieczne, i przekroczono tu już dopuszczalne granice marketingu?

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA