REKLAMA

Te marki przegrywają polski rynek. Kup ich auto, by nie było im smutno

To już nie tylko marki japońskie, ale też europejskie i tzw. światowe – niegdyś popularne, nawet w pierwszej piątce sprzedaży, dziś z roku na rok coraz bardziej zapomniane. Dlaczego?

Opel Astra Sports Tourer
REKLAMA

Wyszukałem i przeanalizowałem dane sprzedaży nowych samochodów dla lat 2008, 2013, 2018 i 2023 w poszukiwaniu jakichś powtarzalnych trendów. I rzeczywiście, kilka zauważyłem, ale niemal wszystkie z nich to długotrwałe i bezlitosne spadki popularności. Obserwując dane o sprzedaży nowych aut w Polsce wyraźnie widać jak nasz rynek zamienia się w oligopol trzech koncernów, a pozostałe marki mogą albo walczyć o miejsca w ogonie, albo w ogóle ten wyścig odpuścić. Jestem wprawdzie pierwszą osobą, która będzie okładała producentów samochodów za byle co, ale w tym przypadku niektórych jest mi żal, bo paroma posunięciami zdemontowali pozycję, na którą pracowali ponad 25 lat.

REKLAMA

Opel był czwarty w roku 2008 i 2018, a w 2013 r. zajmował szóstą pozycję. Można śmiało powiedzieć, że stale kręcił się w pierwszej piątce. W 2008 r. sprzedał 27 930 samochodów, w 2013 – 19 855 aut, a w 2018 r. – aż 34 612 samochodów. Przewijamy do roku 2023. Opel jest na miejscu 15. z wynikiem 9249 aut. Dlaczego?

Po pierwsze Oplowi mocno zaszkodziło przejście ze struktur General Motors do PSA, a potem do koncernu Stellantis. W General Motors cieszył się sporą niezależnością, co pozwalało utrzymywać gamę może niezbyt ekscytujących, ale rozsądnych samochodów, co do których realnym atutem (w Polsce) było ich niemieckie pochodzenie. Teraz, kiedy Opel jest 237. marką Stellantis, nie ma do zaoferowania niczego interesującego. Sprzedaje pięć hatchbacków w różnych rozmiarach: to Corsa, Astra (tu wyjątek – również jako kombi), Crossland, Mokka i Grandland. Nie ma już spalinowych vanów, są tylko elektryczne, a ich ceny zabijają. Nie jestem zdziwiony że ludzie tego nie kupują, ale jestem zdziwiony że doprowadzono do takiej sytuacji.

Szóste miejsce w 2008 r. (23 207 aut), znakomite czwarte w 2013 (ale tylko 22 656 pojazdów) i fantastyczny wynik w roku 2018 (31 915 aut, piąta lokata) – to wszystko już pieśń przeszłości, teraz Ford walczy o to, żeby utrzymać się w pierwszej dwudziestce, a jego realny rywal to raczej MG niż Skoda. W 2023 r. sprzedaż wyniosła 11 665 samochodów, co pozwoliło zająć dwunaste miejsce na liście bestsellerów. Dramat. I znowu – dlaczego? Oczywiście przez jakiś globalny korporacyjny plan skupienia się na zyskowności. Zawsze skupianie się na zyskowności oznacza obcięcie gamy, co w przypadku Forda oznacza, że w Polsce oferuje obecnie Pumę i Kugę (choć sprzedaje głównie Focusa, ale nawet nie wiem czy go jeszcze produkuje). Obcięcie gamy dla odmiany przenosi się na to, że na ulicach widać mniej aut danej marki, co przekłada się na niższą sprzedaż i tak w kółko. Mam więc jedno pytanie do Forda: czy faktycznie zarabiacie więcej, sprzedając mniej? Bo jeśli tak, to gratulacje.

Trzecie miejsce w 2008 r. i 29 232 sprzedanych samochodów, to było naprawdę coś. Siódme miejsce w 2013 r. i 19 154 auta jeszcze jakoś się broniły. W 2018 r. Fiatowi udało się spaść na miejsce piętnaste i sprzedać 13 009 aut. W 2023 r. nie ma go nawet w pierwszej dwudziestce, a wyniku nie znam. Zapewne i tak sprzedaje się już tylko Ducato.

Fiat miał inną sytuację niż reszta, bo startował z poziomu lidera i marki pierwszego wyboru. Oferował przez lata niezbyt rozbudowaną, ale znakomicie skrojoną gamę pojazdów, skupiając się na samochodach małych i miejskich. Chociaż były w niej też większe wozy, to z czasem z powodu nędznej sprzedaży wycofano je. Później powstał taki problem, że najlepiej sprzedające się modele nie dostały w ogóle następców (jak Punto), albo pokazanie nowych generacji przeciągano w nieskończoność (Panda, 500), albo na wszelkie sposoby próbowano zniechęcić kupujących do pojazdów z potencjałem na rynkowy bestseller (Tipo). I tym sposobem Fiat nie ma już czym zachęcić klientów, a oni zapomnieli o tym, że kiedyś przecież sami mieli Fiata. Tak to jest być 359. marką koncernu Stellantis.

Spadek nie jest dramatyczny, bo w 2008 r. Nissan był 11., w 2013 i 2018 – 13., a w 2023 r. – 19. Ale sprzedaż spadła z 14 759 w 2018 r. do 6474 aut w 2023 r. I znów rozbijamy się o to samo: nie ma produktu, to klienci nie kupują. Jeśli masz gamę 9 pojazdów, a klienci kupują najchętniej dwa z nich, to jak wycofasz pozostałych siedem, to twoja sprzedaż nie wzrośnie. To znaczy ta prawda wydaje mi się dość oczywista, ale najwyraźniej nie trafia do koncernów motoryzacyjnych.

Nissan Juke 2024

I na koniec jeszcze Honda

Kto pamięta czasy, kiedy Honda była w polskim top 10 i konkurowała z Toyotą? No właśnie, nikt, bo to było ponad 15 lat temu. W 2008 r. Honda zajęła 10. miejsce w rankingu ze sprzedażą wynoszącą 14 715 aut. W 2013 r. sprzedała ich 6434, a w 2023 to już nie wiem, pewnie dwa. Za każdym razem jak patrzę na cennik Hondy to zadaję sobie pytanie, czy to jeszcze klasa premium, czy już luksusowa. Oni sprzedają Civica – takiego kompaktowego hatchbacka – za 167 700 zł. Znaczy próbują sprzedawać, ale idzie to słabo. Ale ja wiem, Honda po prostu ma samochody z 2024 r., ale ceny z roku 2028, tym sposobem jest to marka wyprzedzająca swój czas. Gratulacje.

REKLAMA
nowa honda civic

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-26T17:01:35+02:00
Aktualizacja: 2025-06-26T15:52:27+02:00
Aktualizacja: 2025-06-26T11:00:48+02:00
Aktualizacja: 2025-06-25T17:09:37+02:00
Aktualizacja: 2025-06-25T16:26:47+02:00
Aktualizacja: 2025-06-25T11:54:39+02:00
Aktualizacja: 2025-06-24T19:30:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-24T18:15:20+02:00
Aktualizacja: 2025-06-24T08:56:51+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Skończy się import tanich samochodów z USA. Zacznie się coś nowego

Aktualny kurs dolara do złotówki jest na korzystnym poziomie. To oznacza, że kwitnie import używanych samochodów ze Stanów Zjednoczonych. Mam jednak smutne wiadomości, bo to się bardzo szybko zmieni. Są już pierwsze sygnały.

fracht morski samochody
REKLAMA

Donald Trump rozpoczął wojnę celną z importerami sprzedającymi w USA. Jedną z gałęzi, która bardzo odczuje skutki wchodzących ceł, jest motoryzacja. W zasadzie to już odczuwa. Portal Automotive News podał, że wolumen pojazdów wysyłanych do Ameryki za pośrednictwem przewoźników oceanicznych spadł o 72 proc. Są to dane za maj 2025 w porównaniu do analogicznego okresu zeszłego roku. Wartości wyrażane przez spedytorów są liczone w jednostkach TEU (jednostka pojemności równoważna objętości kontenera o długości 20 stóp). W zeszłym roku w maju to USA trafiło 13 tys. TEU, a obecnie było to raptem 3,6 tys. TEU. To ogromny spadek.

REKLAMA

Zastanówmy się, co taki trend może oznaczać dla rynku w Stanach Zjednoczonych oraz eksportu pojazdów do Europy.

Moim zdaniem spadek podaży przełoży się na wzrost cen, gdyż popyt pozostanie na wysokim poziomie. I nie mówię tutaj o wzroście cen związanym z cłami, ale o dodatkowych samoregulacjach rynku wynikających z obniżonego importu.

A jeżeli nowe auta podrożeją, to także podrożeją używane i ich import do Europy przestanie się opłacać. Również transport do Europy będzie droższy, bo jeżeli mniej statków zacumuje u wybrzeży USA, to analogicznie zmniejszą się możliwości eksportowe z tego kraju i to wpłynie na ceny transportu na Stary Kontynent.

REKLAMA

Ostatecznie w wyniku zwiększenia się cen wytworzy się nowy rynek wewnętrzny dla samochodów używanych.

To, co do tej pory trafiało na złom lub poza granice kraju będzie teraz naprawiane. To dobra informacja dla polskich mechaników. Mam przeczucie, że Stany Zjednoczone będą już niedługo szukać ich równie intensywnie co kierowców ciężarówek. Do tego wszystkiego powstanie jeszcze pewnie szara strefa handlu oraz napraw samochodów używanych - każdy znajdzie coś dla siebie. Jedynym elementem układanki, który zostanie bez niczego, będą ludzie liczący na dobrze wycenione samochody i to po obu stronach oceanu.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-13T17:01:10+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T13:38:38+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T12:01:39+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T07:02:48+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T18:45:44+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T11:51:33+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T11:10:48+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T19:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T18:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T13:12:12+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T11:06:19+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T09:26:17+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Przyszłość nazw samochodów czekają dwie drogi. Zła lub gorsza

Regularnie na świat przychodzi jakiś model samochodu, który odziedziczył nazwę po innym modelu. Zwykle jest kompaktowy SUV, który z poprzednikiem nie ma nic wspólnego. Np. takie Mitsubishi Eclipse Cross mnie od lat oburza najbardziej.

Eclipse cross
REKLAMA

Nie jestem jedyny, któremu gotuje się krew na widok takich nazewniczych abominacji. Dziś w komentarzach przeczytałem, że Renault zrobiło ogromny błąd, nazywając jednego z SUV-ów mianem Espace. Jak widać, wielu ludzi denerwuje taki stan rzeczy, dlatego śpieszę z wytłumaczeniem. Mam nadzieję, że moja opinia na ten temat pomoże wam spać spokojniej, gdy następnym razem sen z powiek będzie spędzać wam jakiś nomenklaturowy motoryzacyjny recykling.

REKLAMA

Przesunięcie nazwy na inny model - po co?

Najpierw musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego takie przesuwanie nazw jest dla niektórych problemem. Chodzi o to, że człowiek/klient identyfikuje sobie nazwę z produktem o konkretnych cechach. Mózgi większości z nas szufladkują sobie informacje na podstawie skojarzeń. W momencie, gdy jakiś przedmiot/podmiot traci swoje cechy wyróżniające, to przerywają się skojarzenia - tracą sens. Wtedy wydaje nam się logicznym, że taka nazwa powinna zostać zastąpiona inną i dlatego się denerwujemy. Sęk w tym, że każdy kojarzy sobie nazwę z innymi cechami. Ktoś może kojarzyć Golfa z marką Volkswagen, ktoś inny z kompaktowym hatchbackiem, a ktoś jeszcze inny z oszczędnym środkiem transportu.

W momencie, gdy nazwa zostaje przesunięta na inny produkt, to zestaw cech zmienia się i brak niektórych z nich wywołuje oburzenie. Jednak inne cechy pozostają (zwykle np. producent jest ten sam) i dlatego producenci widzą ogromny potencjał w korzystaniu z nazw, które już pracowały latami na swoją tożsamość. Nie mogą zrobić nowego produktu, który zaspokoiłby oczekiwania konserwatystów, bo rynek się zmienił i klienci nie chcą już takich produktów jak kiedyś.

Np. kiedyś kochali sedany i hatchbacki, a teraz kochają SUV-y. Producenci samochodów nie widzą innej możliwości jak tylko oferować SUV-y - bo tego chcą odbiorcy. I w zaistniałej sytuacji mają dwie drogi. Wiem, że obie uznajecie za złe.

Pierwsza możliwość:

Zrobić recykling i użyć nazwy kojarzonej dotychczas ze starym produktem. Wtedy narażają się na krytykę konserwatystów, ale w tym samym czasie mogą liczyć na automatyczny kredyt zaufania od innej grupy odbiorców.

Druga droga:

Zakończyć nazwy razem z produktami i wymyślić nowe. Brak skojarzeń daje możliwość wykreowania produktu od zera. Nie ma naleciałości, ale to zasadniczo bardzo mozolny i długotrwały proces.

Zasadniczo producenci uczą się korzystać z obu taktyk.

Nie ma wątpliwości, że wobec SUV-izacji oraz elektryfikacji muszą ciągle zmieniać portfolio oferowanych przez siebie samochodów. Pozostaje jedynie pytanie, jak najkorzystniej wprowadzić je na rynek. Zastanawiają się jak skapitalizować na wyrobionych do tej pory markach oraz jak skutecznie sprawdzać nowe, tak żeby pokazywać światu swoją (świetnie kojarzącą się) innowacyjność.

REKLAMA

I dlatego lepiej zacznijcie oswajać się, z tym że wasze kochane modele umrą albo zostaną przekształcone w coś diametralnie innego.

Np. Ford podjął decyzję, że uśmierci Fiestę. Z kolei Fiat postanowił zrobić z Pandy coś SUV-owatego, nadając mu przydomek Grande. Tego nie unikniecie. Możecie płakać, ale zobaczycie, że przyjdzie wam się żegnać z coraz większą grupą dobrze znanych modeli. Jak myślicie, ile jeszcze przetrwa taki Mercedes klasy E, albo Volkswagen Golf w formie, którą znacie i cenicie? Nadchodzi dla tych nazw dzień sądu, w którym albo staną się elektrycznymi SUV-ami, albo umrą. I nic na to nie poradzicie - po prostu to zaakceptujcie.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-15T16:00:39+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T14:26:29+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T11:01:21+02:00
Aktualizacja: 2025-06-14T15:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T17:01:10+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T13:38:38+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T12:01:39+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T07:02:48+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T18:45:44+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T11:51:33+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T11:10:48+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Nowoczesność wychodzi nam bokiem. Technologie, które się nie sprawdzają w samochodach

Nowoczesne samochody są wręcz najeżone rozwiązaniami, których nie lubimy. Które sprawiają, że samochody są bardziej skomplikowane w obsłudze i droższe w serwisie, a nierzadko też bardziej awaryjne.

Nowoczesność wychodzi nam bokiem. Technologie, które się nie sprawdzają w samochodach
REKLAMA

Jeśli regularnie czytujesz Autobloga, to z pewnością miałeś już do czynienia z tekstami nt. systemów ADAS czy eliminacji fizycznych przycisków. Dziś skupię się więc na paru innych elementach, które u wielu kierowców po prostu się nie sprawdzają.

REKLAMA

Pierwszym z nich jest - werble - bezpośredni wtrysk paliwa w benzyniakach

Teoria brzmi cudownie. Bardziej precyzyjne dawki paliwa, niższe spalanie, a co za tym idzie, także emisja spalin. Efektywność, cuda wianki, blablabla.

Audi A4 historia

W praktyce, o ile w dieslach bezpośredni wtrysk paliwa sprawdza się dobrze i po stronie wad zapewnia głównie stosunkowo twardy odgłos pracy. W benzyniakach natomiast lista wad jest znacznie dłuższa niż lista zalet. Ba, rzekłbym nawet, że dla większości kierowców wtrysk bezpośredni w benzyniaku nie daje żadnych realnie odczuwalnych korzyści, poza ewentualną świadomością, że dany silnik ma nieco więcej mocy niż jego poprzednik bądź odmiana z wtryskiem wielopunktowym. Ale popatrzmy teraz na wady:

Idźmy dalej: tylne hamulce tarczowe w samochodach elektrycznych

Jeśli ktoś interesuje się motoryzacją, kojarzy zapewne, że co do zasady hamulce tarczowe są znacznie skuteczniejsze od bębnowych. No i super. Mają też jednak pewne wady, a jedną z nich jest znacznie gorsza odporność na bezczynność, czy konkretnie korozję.

hamulce w elektryku

Powiecie, że no i co z tego? To ja wam odpowiem, że to z tego, że samochody elektryczne mają zaawansowane i bardzo skuteczne systemy rekuperacji, czyli odzysku energii. Na tyle skuteczne, że fizycznie używają hamulców stosunkowo rzadko. Jest to szczególnie istotne przy hamulcach tylnych, które w samochodzie i tak mają bardzo ograniczone znaczenie jeśli mówimy o skuteczności hamowania - odpowiadają głównie za stabilność pojazdu podczas wytracania prędkości. Hamulce tarczowe na tylnej osi trudniej więc utrzymać w należytym stanie, bo po prostu klocki w elektryku mają z nimi zbyt rzadki i zbyt delikatny kontakt, szczególnie jeśli ktoś jeździ delikatnie. Rozwiązania? Kilka jest:

Ale co z tego, skoro to tylko potencjalne dodatkowe czynności, problemy, koszty. A rozwiązanie jest bardzo proste: wymiana tylnych hamulców na bębny, o czym zresztą już kiedyś pisałem:

Szczególnie w autach elektrycznych, które mają silniki przy tylnej osi, używanie hamulców bębnowych ma uzasadnienie. Oczywiście im wyższa klasa i osiągi auta, tym większe szanse, że lepszym rozwiązaniem będą tarcze, ale... ze wszystkimi wyżej wymienionymi tego konsekwencjami. Niestety nie istnieją rozwiązania pozwalające na konwersję hamulców tarczowych na bębnowe, więc jeśli masz samochód elektryczny z kompletem czterech tarcz, to lepiej zainteresuj się ich stanem.

Nie jestem też fanem zawieszeń adaptacyjnych

Jasne - im wyższa klasa auta, tym lepiej to jest zrobione. Odnoszę jednak wrażenie, że w niższych segmentach jest to czasem robione tak, żeby wybrać samochód z zawieszeniem konwencjonalnym. Jeszcze do niedawna samochody VAG miały np. problem z bardzo głośną pracą zawieszeń DCC, poza tym koszty serwisowe w razie zużycia np. amortyzatorów adaptacyjnych są wysokie. A przecież da się zrobić naprawdę dobre zawieszenie bez elektroniki, do czego przez lata przyzwyczaił nas choćby Ford.

Skoda Superb iv Hybrid test

Szczytem wszystkiego jest robienie np. 8 i więcej ustawień zawieszenia w aucie osobowym, gdy realnie wystarczyłyby 3. Auto terenowe? Jasne, rozumiem - błoto wymaga od auta innego zachowania, piach innego, asfalt innego. Ale już np. dostępny w niektórych Volkswagenach czy Skodach czy Seatach slider umożliwiający płynną regulację twardości zawieszenia... po co? Nie potrafię sobie wyobrazić faktycznej potrzeby korzystania z tak wielu możliwości.

Kuleje też współpraca czujników deszczu z oświetleniem

W dobie powszechnie spotykanych świateł do jazdy dziennej (DRL) nie wydaje się to być problemem, ale jest dokładnie odwrotnie. Polskie przepisy - i nie tylko polskie zresztą - wyraźnie wymagają bowiem, by w razie wystąpienia warunków ograniczonej przejrzystości powietrza (czyli gdy np. pada deszcz lub śnieg albo jest mgła), auto miało włączone światła mijania nawet w ciągu dnia. Kierowcy tych świateł nie włączają - i zwykle nie robi tego też sam samochód, choć jak najbardziej jest to możliwe. Znowu posłużę się przykładem Grupy Volkswagena - jeśli w autach marek należących do VAG aktywny jest czujnik deszczu, a światła ustawione są w pozycji AUTO, to po rozpoczęciu opadów światła mijania włączą się automatycznie. Kierowca musi więc pilnować świateł w zasadzie tylko we mgle.

Sęk w tym, że VAG-i to jedne z nielicznych wyjątków. W większości samochodów czujniki są w ogóle niepowiązane ze sobą, więc często widać, jak podczas ulewy auta jadą z tańczącymi na szybie wycieraczkami oraz z włączonymi jedynie DRL-ami. No kurczę blade, sparowanie tego ze sobą naprawdę nie jest chyba takie trudne...

REKLAMA

Znalazłoby się tego więcej, ale chyba starczy już tego narzekania na dziś

Nie łudź się, że wszystko co nowe jest lepsze. Często te rozwiązania są niedopracowane lub wręcz całkowicie bezsensowne już na poziomie swych założeń. Jeśli masz samochód np. 5- czy 10-letni - może być tak, że po wymianie na nowszy będzie ci się nim jeździć gorzej, bo będą cię denerwować rzeczy, których istnienia nawet nie podejrzewałeś. Szkoda tylko, że czasem taka wymiana, choć niekoniecznie racjonalna, musi mieć miejsce, bo taka np. rada ekoterrorystów w Krakowie wprowadza sobie najbardziej restrykcyjną Strefę Czystego Transportu w Europie.

A co wy dopisalibyście do tej listy?

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-14T15:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T17:01:10+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T13:38:38+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T12:01:39+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T07:02:48+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T18:45:44+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T11:51:33+02:00
Aktualizacja: 2025-06-12T11:10:48+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T19:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T18:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T13:12:12+02:00
Aktualizacja: 2025-06-11T11:06:19+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Do Forda dotarło, że silniki są nudne i passe. Dane techniczne nikogo już nie interesują

Człowiek odpowiedzialny za sytuację finansową Forda wypowiedział się na temat silników. Jego zdaniem ludzie mają gdzieś, co jest pod maską ich samochodów. I w dużej mierze ma rację.

V8
REKLAMA

John Lawler, CFO w Fordzie użył w wywiadzie takich słów: „Nie sądzę, żeby konsumenci naprawdę myśleli o układach napędowych tak, jak 30 lat temu. Kiedyś silniki spalinowe definiowały, czym jest pojazd. Liczyły się moc, pojemność skokowa, czy moment obrotowy. Myślę, że wiele z tych rzeczy jest dziś przeszłością”.

Trudno się nie zgodzić i nie chodzi tutaj nawet o elektryfikację. Być może dla sporej części z was, ortodoksyjnych czytelników Autobloga, będzie to zaskoczeniem, ale… większość ludzi nie interesuje się motoryzacją. Nie w taki sposób, jak wam się wydaje. Oni postrzegają samochód, jako środek transportu, ewentualnie wyznacznik statusu majątkowego. Widzą w nim różne rzeczy, ale nie to, co wy. Liczba koni mechanicznych, czy cylindrów to informacja, wobec której są obojętni.

REKLAMA

Nie wierzycie? To podam wam przykład

Czy interesuje was, jaki model procesora macie w swoim smartfonie? Chcecie mieć po prostu dobre urządzenie do oglądania zdjęć i filmów o samochodach. Tak samo „normalni ludzie” chcą mieć w swoim samochodzie po prostu sprawnie funkcjonujące urządzenie. Oczywiście jara ich szeroko pojęta nowoczesność, czy luksus (tak jak wy lubicie mieć przyzwoitego smartfona), ale oni nie rozumieją np. przewagi wynikającej z lepszego rozkładu masy między osiami. Analogicznie ja nie zainteresuje się parametrami technicznymi, czy bajerami telewizora.

Zdaniem szefa Forda gwoździem do trumny są regulacje polityczne

Zainteresowanie samochodami spalinowymi maleje, gdyż ludzie widzą w nich głównie problem wobec coraz bardziej rygorystycznych przepisów dotyczących emisji. Producenci muszą kombinować, żeby zaspokoić ekologię, co ogranicza atrakcyjność oraz romantyczność jednostek napędowych. Nie bez kozery mówi się, że lata 90. to był „peak” motoryzacji. W tamtych czasach powstawało sporo samochodów zaspokajających potrzeby tzw.pasjonatów motoryzacji. Te dni już dawno minęły i raczej nie powrócą. Jest to szczególnie prawdziwe w Europie, gdzie nadal mówi się o nadejściu całkowitego zakazu sprzedaży aut spalinowych.

kontra

REKLAMA

I co dalej?

Niestety plan Forda nie przewiduje entuzjastycznego przeciwdziałania temu trendowi. Tak się po prostu dzieje. Lata temu byłem stałym widzem kanału Jay Leno’ Garage. Tytułowy prowadzący już dawno temu stwierdził w jednym z odcinków, że spalinowe samochody zostaną wyparte, a następnie staną się niszą dla entuzjastów do buczenia motorami podczas weekendowych przejażdżek. I miał rację. Zobaczcie dziś na rynek - elektryczność, hybrydowość, elektryczność, hybrydowość. Najdroższe supersamochody mają wspaniałe silniki dla wąskiego grona (choć coraz szerszego) bogatych, nowoczesnych pasjonatów. Cała reszta musi iść z prądem i klepać pełne świecidełek SUV-y z nudnymi układami napędowymi. Takie czasy.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-23T15:01:41+02:00
Aktualizacja: 2025-06-21T18:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-21T16:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-21T15:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-21T15:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-21T10:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-20T18:22:34+02:00
Aktualizacja: 2025-06-19T15:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-19T13:27:28+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Ministerstwo Infrastruktury mówi, że w egzaminie na prawo jazdy nic się nie zmieni. To po co zmienialiście rozporządzenie?

Chyba Ministerstwo Infrastruktury poczuło się obrażone publikacjami w mediach, punktującymi nowe rozporządzenie w sprawie egzaminowania kandydatów na kierowców, bo zamieściło obszerne wyjaśnienie, które niby jest na temat, ale jednak wcale nie.

Ministerstwo Infrastruktury mówi, że w egzaminie na prawo jazdy nic się nie zmieni. To po co zmienialiście rozporządzenie?
REKLAMA

Niedawno zamieściliśmy wpis o tym, że od 1 lipca zmieniają się istotnie zasady egzaminowania kandydatów na kierowców. Zmieniają na dużo ostrzejsze, a przede wszystkim występuje wśród zmian znaczące ograniczenie oceniającej roli egzaminatora. Od nowego miesiąca niektóre wykroczenia w ruchu drogowym, takie jak najechanie na ciągłą linię, będą powodowały natychmiastowe przerwanie egzaminu i wynik negatywny. Rozporządzenie po nowelizacji nie pozostawia w tej sprawie żadnej wątpliwości. Nie zawarto w nim żadnej furtki typu „chyba że egzaminator powie, że można, to wtedy można”.

Nasz wpis był niezwykle popularny, pewnie trafił też na odpowiednie biurko. Najwyraźniej to skłoniło Ministerstwo Infrastruktury do opublikowania obszernego wyjaśnienia, gdzie napisano, że media się mylą i robią sensację z byle czego, a przecież to wszystko nieprawda. Ministerstwo twierdzi, że chodzi tylko o „doprecyzowanie przepisów, a nie wprowadzenie utrudnień”. Wygląda jednak na to, że faktycznie udało im się te utrudnienia wprowadzić, bo dalsza część ministerialnych wyjaśnień brzmi jak „wiemy, że trochę namieszaliśmy, mamy nadzieję że nikt nie zauważy”. Otóż według M.I. należy podkreślić, że istnieją różne kategorie tych samych wykroczeń w ruchu drogowym, spowodowane rozmaitymi okolicznościami. I tak na przykład przejechanie przez ciągłą linię może prowadzić do niebezpieczeństwa, jeśli kierowca w sposób niekontrolowany zjedzie na przeciwny pas. To jest jedna kategoria tego wykroczenia, ta niebezpieczna i ta, która przerywa egzamin. Ale ministerstwo wykonuje fikołka logicznego, twierdząc że istnieje inna kategoria, bez niebezpieczeństwa dla ruchu drogowego, jak na przykład omijanie zaparkowanego na chodniku pojazdu, który wystaje na jezdnię i zmusza do ominięcia go. I wtedy zasadniczo można, bo przecież gdybyśmy tego pojazdu nie ominęli, to łamalibyśmy (zdaniem ministerstwa) artykuł 3. ustawy Prawo o ruchu drogowym, który mówi, że:

REKLAMA

To fajnie, tyle że art. 3 nie znajduje tu zastosowania

Zatrzymując się przed sytuacją, gdzie dalsza jazda wymagałaby przekroczenia linii ciągłej, nie dokonujemy żadnego działania, które mogłoby spowodować zagrożenie porządku, bezpieczeństwa albo utrudnić ruch. Wręcz przeciwnie, to właśnie nasze zatrzymanie jest zachowaniem zgodnym z art. 3 (unikanie działania, które mogłoby spowodować zagrożenie bezpieczeństwa). Dalsza jazda byłaby sprzeczna z artykułem 3. Dlatego w żadnym wypadku nie ma mowy o uznaniowości i rodzajach przejechania przez ciągłą linię. Rozporządzenie nie wskazuje, że egzaminator będzie miał możliwość ocenić, do jakiego typu najechania (lub innego rodzaju wykroczenia) tu doszło, i czy to zachowanie wytworzyło sytuację niebezpieczną. Jest dokładnie odwrotnie; nowelizacja takie prawo mu odebrała. Ministerstwo całkowicie niesłusznie powołuje się na art. 3. Prawa o ruchu drogowym.

Podsumowanie

Z ministerialnej odpowiedzi płynie taki ton: no tak, zaostrzyliśmy kryteria, ale w sumie to będzie po staremu, czyli dalej będzie można omijać zaparkowany pojazd po linii ciągłej albo najechać na nią przy manewrze ciężarówką lub autobusem. W takim razie – po co zmieniono rozporządzenie?

Pytanie nie jest retoryczne, ja odpowiem po co: żeby w razie, gdy zdający, który zakończy egzamin z wynikiem negatywnym, zechce złożyć odwołanie od wyniku egzaminu, można było je z łatwością odrzucić. Przypuśćmy, że dany kandydat znajduje się w sytuacji, gdzie przejechanie przez ciągłą linię jest nieuniknione. Przejeżdża i egzamin zostaje zakończony z wynikiem negatywnym. Pisze więc protest, gdzie uzasadnia swoje zachowanie, powołuje się na nagranie z kamery rejestrującej przebieg egzaminu, i do tej pory mógłby powołać się na treść rozporządzenia, z której wynika, że jego manewr mógł, ale nie musiał skutkować przerwaniem egzaminu.

REKLAMA

Po wchodzących w życie zmianach taka furtka zniknie – odpowiedź na odwołanie będzie jednoznaczna: egzamin został przerwany, ponieważ najechanie na ciągłą linię skutkuje wynikiem negatywnym. Koniec i po temacie. Zatem o ile być może w praktyce nastąpią sytuacje, gdzie egzaminator pozwoli przejechać po ciągłej linii pod pewnymi warunkami, o tyle gdy przyjdzie już do kwestii protestów, odwołań itd., nowa treść rozporządzenia będzie stosowana literalnie. Przypominam więc: od lipca przejazd przez ciągłą linię oznacza przerwanie egzaminu i mogę założyć się o stówę, że egzaminatorzy będą się do tego literalnie stosować.

No bo przecież jak nie zdasz, to WORD zarabia.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-24T19:30:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-24T18:15:20+02:00
Aktualizacja: 2025-06-24T08:56:51+02:00
Aktualizacja: 2025-06-23T15:01:41+02:00
Aktualizacja: 2025-06-21T18:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-21T16:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-21T15:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-21T15:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-21T10:00:00+02:00
REKLAMA
REKLAMA