Te nowe auta są tak stare, że nawet kandydat na prezydenta nie chce ich mieszkania. Ale perełki też są
Przychodzisz do salonu po nowy samochód, a tam pod cienką warstewką kurzu faktycznie nowe auto, tyle tylko, że coś nie zgadza się data produkcji. Te propozycje kuszą ceną, ale trudno nazwać je "wyprzedażą rocznika".

"Nowe auto" ma dla większości osób prostą definicję - zbliżony do zerowego przebieg i rocznik bieżący, w najgorszym wypadku rok w tył i gotowe. Na placach dealerskich stoją jednak samochody, które spełniają początek tej listy wymagań, ale czekają na kupca już od na przykład czterech lat. Albo sześciu.
Dlaczego? W większości przypadków łatwo znaleźć wytłumaczenie, ale czasem pojawiają się pytania.
Toyota Mirai to zadatek na klasyka klasyków

Jest spora szansa, że jeśli każą mi zrobić podobny przegląd w 2030 roku, to zacznę właśnie od tego samego egzemplarza. Jasne, można się cieszyć z tego, że cennikowo Mirai w tej wersji kosztowała prawie 340 tys. zł, a z pakietami pewnie na liczniku pojawiłoby się prawie 380 tys. zł, więc 225 tys. zł brzmi jak okazja.
Tyle tylko, że tego samochodu w Polsce właściwie nie da się sprzedać, bo i nie ma komu, jeździć też za bardzo nie ma nim gdzie i na czym. Więc od razu po zakupie za 60 proc. początkowej wartości tracimy do kompletu tych 60 proc. i na tym się kończy nasza zabawa.
Do zobaczenia Mirai, widzimy się w kolejnym przeglądzie stockowych oldtimerów.
Ten Jeep Compass może i jest eco, ale raczej sobie postoi

Jakieś cztery lata w salonie i brak kogoś, kto zdecydowałby się wymienić worek pieniędzy na kluczyki do tej hybrydy. Trudno tutaj nawet udawać zdziwienie - w czasach, kiedy ten egzemplarz został wyprodukowany, bazowa wersja z benzynowym silnikiem o mocy 130 KM kosztowała 99 900 zł, a za 136 100 zł można było mieć naprawdę dobrze wyposażony wariant z automatyczną przekładnią i 150 KM pod maską.
Problem pojawiał się wtedy, kiedy chcieliśmy mieć napęd na obie osie, bo wtedy musieliśmy już sięgnąć po odmianę 4xe, czyli hybrydę z wtyczką. W sumie to problemu by nie było, gdyby nie to, że startowała ona od okolic 200 tys. zł, czyli za jednego PHEV-a można było mieć dwa auta spalinowe. Później sytuacja trochę się zmieniła i pod koniec swojego rynkowego życia Compass kosztował już "po prostu" 160 000 zł, ale... tu pojawia się kolejny problem.
Compass z tego ogłoszenia jest droższy niż właśnie pokazany nowy Compass. Tak, ten nowy jest słabszy i nie ma napędu na obie osie, ale jest nowy-nowy. I to raczej nim klienci wyjadą z salonu.
Mitsubishi Eclipse Cross też raczej nie nagania klientów do salonu

Jeździłem swego czasu wersją spalinową i - przy odpowiednio niskiej cenie - to było auto z kategorii "bardzo w porządku". Ograniczenie oferty do hybryd z wtyczką i podniesienie ceny do poziomu kosmicznego z pewnością nie pomogło w realizacji planów sprzedażowych, a ten Eclipse Cross pewnie pojawi się też w kolejnym przeglądzie.
Powód? Właściwie trudno znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego ktoś miałby kupić to auto. Wprawdzie Mitsubishi niespecjalnie pokazuje cennik na swojej stronie, ale witryna produktowa pokazuje, że Eclipse Cross PHEV wyceniany jest w promocji na ok. 180 000 zł, a bez niej - na niemal 200 000 zł. Dla kontekstu - nowe-nowe Audi Q5 można bez targowania się zdjąć z placu za 215 000 zł. Za mniej niż 162 000 zł wyjedziemy natomiast z salonu nowiutkim Q3 - może i bez wtyczki, może i bez silnika 2.4, ale to - jak widać - nikogo i tak nie interesuje.
Ten Jeep Renegade budzi zmusza natomiast do zadania kilku pytań

Po piersze - dlaczego szósty rok stoi i nikt go nie chce. Po drugie - dlaczego nikt go nie chce, pomimo zdecydowanie niedzisiejszej ceny.
Dla szybkiego przypomnienia - były czasy, kiedy Renegade był naprawdę cenowo atrakcyjnym samochodem. Potem to się trochę popsuło i dziś bazowy egzemplarz będzie nas kosztował minimum 136 900 zł. Może i będzie hybrydowy, może i będzie miał automatyczną przekładnię, ale to jednak ok. 50 tys. zł więcej. Ok, po gwarancji może zostało już tylko wspomnienie, ale przecież Jeep i Stellantis to hasła, które powinny wzbudzać zaufanie nawet po upłynięciu okresu gwarancyjnego. Prawda?
Dla tej Corsy przyszłość nie wygląda zbyt dobrze

Raz - dotacji na nią już nie dostaniemy, bo auto wyprodukowane w 2020 roku zostało zarejestrowane na dealera, więc koniec zabawy. Dwa - zainteresowanie ludzi zakupem elektrycznej Corsy od zawsze było zbliżone do ujemnego, więc nawet 75 000 zł nie robi tutaj wielkiej różnicy. Trzy - nowiutką spalinową Corsę, która lepiej sprawdzi się jako uniwersalne mini-auto z potencjałem odsprzedaży - można kupić za zaledwie kilka tysięcy więcej. Ba, można ją kupić nawet wyraźnie taniej, jeśli odpuścimy konfigurator i będziemy zgarniać egzemplarze z placów i rocznika 2024.
Dla kogo jest więc 5-letnia elektryczna Corsa, droższa od nowej-nowej Corsy z placu? Nie wiem. I chyba przez tych 5 lat też nie znalazł się nikt, kto odpowiedziałby na to pytanie "dla mnie".